Arthur Miller Śmierć komiwojażera reż. Małgorzata Bogajewska Klasyka

Scena:
Scena Pod Ratuszem
Czas trwania:
1h 50 min (brak przerwy)
Cena:
normalny: 75 pln , ulgowy: 50 pln

O spektaklu

24 godziny z życia komiwojażera. Sprzedawcy, akwizytora. Być może ostatnie 24 godziny. Nie jest doskonałym ojcem, lojalnym mężem, ani odnoszącym sukcesy zawodowe człowiekiem. Ale bardzo chce, żeby wszyscy tak myśleli. On sam też w to wierzy, budując samonapędzający się mechanizm zaprzeczeń, iluzyjnych rzeczywistości, do których wciąga wszystkich członków rodziny, przyjaciół, czyniąc ich ofiarami mitu swojego sukcesu. Typowego american dream? Czy przekonania o własnej wyjątkowości? Kultura indywidualizmu, sprawczości, możliwości wzięcia w końcu własnego losu w swoje ręce, sporo nam namieszała w dotychczasowym porządku i ładzie rodzinnym, społecznym, jednostkowym. Marzenie wydawało się być na wyciagnięcie ręki. Marzenie o lepszym życiu, które wszyscy dostaliśmy w "cudownych" latach 90-tych.
Zobaczyć dzisiaj "Śmierć komiwojażera" tylko jako krytykę kapitalizmu, dorabiania się, pracy ponad siły, tworzenia zindywidualizowanych formatów, dążenia do zmiany statusów społecznych, to chyba zbyt prosto i nie całkiem sprawiedliwie. Jedna z najwybitniejszych, najważniejszych opowieści jakie kiedykolwiek powstały, nagrodzona nagrodą Pulitzera historia komiwojażera, jego rodziny, przyjaciół i znajomych, to bezkompromisowe, dotkliwe,  requiem dla marzenia.

Premiera 17, 18 marca 2023r., Scena Pod Ratuszem.


Spektakl pt. "ŚMIERĆ KOMIWOJAŻERA" wystawiono na podstawie umowy licencyjnej z United Talent Agency.

KSIĄŻE Z NASZEGO PODWÓRKA
Jakub Moroz i Przemysław Skrzydelski 25.03.2023, e-teatr
 

Moroz: W ostatnich tygodniach dotykamy w teatrze dosyć fundamentalnych spraw. Nie sposób łatwo się z nimi rozprawić, nie sposób pozostać na nie obojętnym. I teraz znowu tak jest. Będziemy rozmawiać o życiu w jego najbardziej fundamentalnych wymiarach.

Skrzydelski: I chyba obaj to właśnie w teatrze kochamy najbardziej. Zresztą nie ma w tym nic zaskakującego.

Moroz: Podobno z przedstawienia trzeba wyjść przynajmniej trochę odmienionym człowiekiem. Wówczas całe to zamieszanie ma sens.

Skrzydelski: Tu akurat zawiesiłeś poprzeczkę wysoko. Ale tak, to się zdarza. Myślę, że nawet dziś to się zdarza.

Moroz: Zauważyłem już wcześniej, że czekałeś na „Śmierć komiwojażera” z krakowskiego Teatru Ludowego w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej.

Skrzydelski: Powód jest banalny, podstawowy. Lubię ten tekst, a raczej mam do niego sentyment. I sądzę, że wielu widzów go lubi, bo odnajdują w nim własne historie, chociaż zapewne w różnych konfiguracjach. Poza tym mój sentyment odnosi się do spektaklu, który widziałem lata temu w nieodżałowanym warszawskim Teatrze Małym. „Śmierć komiwojażera” w 2004 r. wystawił tam Kazimierz Kutz. Willy’ego Lomana zagrał Janusz Gajos (była to jego pierwsza rola po dołączeniu do zespołu Teatru Narodowego), a jego synami byli Wojciech Malajkat i Zbigniew Zamachowski; w żonę Lomana wcieliła się Anna Seniuk. Mocna obsada i poruszający rezultat. Choć może teraz twierdzę tak dlatego, że po prostu wspominam dawne czasy, w których teatr odbierałem bardziej emocjonalnie. To normalne zjawisko.

Moroz: Ale gdybyś w tamtym roku 2004 zobaczył dramat Arthura Millera w realizacji Bogajewskiej, to może byłoby jeszcze bardziej emocjonująco?

Skrzydelski: Niewątpliwie tak by było. Jednak zostawmy porównania. Ważne jest to, czy ten klasyczny amerykański dramat się postarzał. Niektórzy twierdzą, że tak, że to ograne, po stokroć przećwiczone. W takich sytuacjach zawsze nie wiem, co odpowiedzieć. To znaczy, znakomity tekst sceniczny może się postarzeć? „Hamlet” w zasadzie jest ograny najbardziej, więc w zasadzie takie dyskusje mijają się z celem. Oczywiście nierzadko zdarza się natomiast, że konkretny autor w danym momencie, być może nawet przez dekadę, dwie, sprawdza się na scenie gorzej, nie trafia w swój czas i kolejne próby nie pokazują nowego sposobu na jego odczytanie – ale to inna sprawa. Nie widzę powodów, aby Miller miał w teatrze nie zadziałać. Szczególnie „Śmierć komiwojażera”.


Moroz: Co więcej, ten tekst rymuje się z polskim doświadczeniem. Spójrzmy na naszą rzeczywistość po roku 1989. Na problem zachłyśnięcia się kapitalizmem, kopiowania zachodnich schematów ekonomicznych, pogubienia się klasy średniej, która zresztą nie wiadomo, co dziś miałaby oznaczać, bo w przypadku tej grupy społecznej istnieje zasadniczy kłopot z jej zdefiniowaniem.

Skrzydelski: A nawet jeśli uda się ją zdefiniować, od razu rodzi się kolejne pytanie: o to, jakim kosztem – takim podstawowym kosztem życiowym, rodzinnym – ona powstała. Czy przypadkiem po drodze nie pogubiliśmy czegoś ważniejszego? Mówię o relacjach. Umówmy się: w wielu polskich domach nieustanna gadanina o pieniądzach, chora pogoń za nimi…

Moroz: …ale ta pogoń jest często nawet uzasadniona, a na pewno jeszcze kilkanaście lat temu bywała bardzo, naprawdę bardzo usprawiedliwiona – w tym jedynie sensie, że często nie było wyjścia. Widmo biedy (może nie nędzy, lecz biedy tak) przerażało wielu ojców i naznaczało codzienność wielu rodzin. Podkreślmy: każdy to zna jeśli nie bezpośrednio, to ze wspomnień o bliskich sobie osobach. To również kwestia nieprzepracowanego wstydu, który w nas tkwi. Ten wstyd dotyczy ciebie, mnie, praktycznie każdego, kto egzystuje w naszym cudownym kraju nad Wisłą.

Skrzydelski: Nierzadko udajemy kozaków, a w umysłach tkwi nam co innego. Przede wszystkim poczucie, że tutaj nic do końca nie może się udać. I ono jest już w nas wdrukowane, bo tak naprawdę udać się może, jednak zawsze wiąże się to z rozczarowaniem, wiele przez to stracimy, poświęcimy zbyt wiele cennego czasu, żeby osiągnąć… No właśnie co, status społeczny, dobre samopoczucie, samoocenę, szacunek innych? W zasadzie nikt nie wie, co miałoby to być.

Moroz: Pieniądze nadal wzbudzają szacunek. Nieważne, w jaki sposób zgromadzone.

Skrzydelski: A teraz nietrudny rachunek: niech każdy podliczy czas, jaki tygodniowo przeznacza na pracę w cudownym kraju nad Wisłą, i czas, jaki tygodniowo poświęca rodzinie. Tu coś nie gra.

Moroz: Tylko żebyśmy się nie stali antykapitalistami.

Skrzydelski: To chyba coś innego. Rozmawiamy jednak o czymś bardziej skomplikowanym. Wydaje mi się, że to kluczowe zagadnienie. I Bogajewska chyba także tak sądzi. Jej „Śmierć komiwojażera” pokazuje, w jakim miejscu znalazły się dziesiątki tysięcy rodzin, w których wieczorne gadki o tym, że ciągle na coś brakuje, a przecież już miało być dobrze, stały się dziwnym rytuałem, który wkrótce przemienił się w chorobliwą religię. Rzecz jasna nie chcę upraszczać, bo reżyser nie odsyła nas do skojarzeń z Polską jeden do jednego, ma to na scenie bardziej uniwersalny charakter, ale kiedy patrzyłem na Lomana w interpretacji Piotra Pilitowskiego, zastanawiałem się, skąd znam tego gościa tak dobrze. Widziałem w życiu co najmniej kilku takich facetów: tak samo śmiesznych, jak tragicznych. Zatem porażająco ludzkich. Gdy o nich myślę, w gardle rośnie mi gula.

Moroz: Chyba nie musimy tego objaśniać dokładniej.

Skrzydelski: Jednak wypada dokładniej opisać Pilitowskiego.

Moroz: Po niedawnej tytułowej roli w „Wujaszku Wani” Bogajewskiej dziś staje się jednym z najciekawszych aktorów. Wtedy grał – ujmując to łatwym skrótem – dyskretnie, kumulując w sobie gorycz, gniew i rozpacz. Teraz tworzy obraz człowieka pogrążonego w istnej obsesji udowodnienia wszystkim, że jeszcze coś znaczy. I że znaczył kiedykolwiek.

Skrzydelski: Obsesja to właściwe słowo, bo Pilitowski wręcz zatraca się w mechanicznie powtarzanych frazach, zaklina rzeczywistość, przeczuwając koniec. To nie jest już walka o to, by coś ugrać, spłacić kredyt, lecz walka z myślami, że nic się nie udało, a życie rozminęło się z marzeniami. Lomana paraliżuje stres przed odkryciem prawdy o sobie. Wpędza w ten stres innych.

Moroz: W pewnym momencie jego młodszy syn, Happy (Paweł Kumięga), przy kimś obcym nazywa go księciem, ale już po chwili jest mu go żal tak bardzo, że nie potrafi przyznać, że to jego ojciec. Happy to miejscowy lowelas, również karmi się marzeniami i chyba uznaje się za sprytnego, bo przecież sypia z żonami swoich kolegów. Kumięga gra twardziela, lecz w gruncie rzeczy pozostaje wiecznym dzieckiem, któremu pozwolono na zbyt wiele. W jego mniemaniu odpowiedzialność to frajerstwo. Pomóc ojcu frajerowi? Ostatecznie trzeba to zrobić, bo mama (Beata Schimscheiner) kazała, jednak to z czystego obowiązku.

Skrzydelski: Z kolei starszy Biff (Piotr Franasowicz) w ogóle nie jest w stanie zrozumieć, czego oczekuje od niego rodzina. Przez całe życie uciekał, pracował za granicą w podłych miejscach, jakby od razu zakładał, że nie ma o co się bić, że i tak nie sprosta żadnemu zadaniu i zawiedzie ojca. Ale przynajmniej on jeden wykrzykuje wszystkim prawdę w oczy: nikt tu nic nie znaczy i pogódźmy się z tym. Pozostaniemy jedynie poczciwymi pierdołami, a świat pędzi już dokądś indziej.

Moroz: Dokąd pędzi ten świat, znakomicie unaocznia rozmowa między Lomanem a jego szefem Howardem Wagnerem (Wojciech Lato). I nie jest to świat, który lituje się nad tymi, którzy żądają współczucia.

Skrzydelski: Wszystkie te dialogi są tak intensywne, nasycone znaczeniami, że nie sposób nie zadać sobie pytania, w jaki sposób Bogajewska osiąga taki efekt ze swoim aktorami. Wiem, że w jakimś stopniu pomaga ta maluteńka przestrzeń Sceny pod Ratuszem, ta skala scenografii (skrajnie funkcjonalnej – raz to garaż, a w nim tanie auto, raz pokoik z kuchnią) – w dużej mierze powtórzona z „Wujaszka Wani” – która powoduje, że przedstawienie zyskuje zupełnie inną energię. Ale to nie wszystko. Zawsze można powtarzać, że jako widzowie jesteśmy blisko zdarzeń i że to działa najlepiej. Uważam jednak, że to przede wszystkim Bogajewska doszła do takiego momentu, w którym jako reżyser jest absolutnie pewna, że na scenie potrzebuje dokładnie takiego rozwiązania, a nie innego. Nie wiem tego, ale wyobrażam sobie, że jej uwagi wobec aktorów są klarowne, bo wie, czego chce, i przemyślała tekst dla siebie i przemyślała go w tej kameralnej przestrzeni. To taki twórczy etap, gdy wszystko naprawdę składa się do stu procent. Te aktorskie perełki musiały się zrodzić dzięki niezwykle mądrym dyskusjom uruchamianym przez już bardzo doświadczoną reżyser.

Moroz: I wielką frajdą w tym spektaklu jest to, że nie ma w nim choćby jednej zbędnej minuty. Ani słabszej. Nawet postaci ze wspomnień Lomana, które mogłyby na scenie okazać się nazbyt sentymentalne, sprytnie przenikają się z tymi z planu realnego. Dla Bogajewskiej tytuł, który pierwotnie nadał Miller swojej sztuce, „Inside of his head” („W środku jego głowy”), chyba w ogóle wydaje się wskazówką. Obrazy z przeszłości, które nie dają spokoju, są szaleństwem Lomana w ostatnich chwilach jego życia. Wywołują lęk, obezwładniają. Wracamy w ten sposób do roli Piotra Pilitowskiego.

Skrzydelski: Ale zatem ta „Śmierć komiwojażera” ma wymiar bardziej społeczny, demaskacyjny, choćby jako analiza polskiej transformacji, czy też psychologiczny, jako obraz upadku rodziny? Bardziej oskarżony jest system czy człowiek, który mu się poddaje? Według mnie perspektywa jest tu podwójna, a nawet wydaje mi się, że Bogajewska przestrzega nas, że jednak wszystkiemu winny pozostaje deficyt prawdy w rodzinie. Deficyt dialogu. Nie da się ukryć, że przeważnie na co dzień nie brakuje wiele, by móc powiedzieć sobie znacznie więcej i znacznie wcześniej. A jednak to zawsze przychodzi za późno.

Moroz: Dla mnie dojmująca jest ta marność naszego wspólnego losu tych gorszych z tej części Europy. Loman nie zna innego sposobu wykuwania własnej wartości, jak tylko poprzez udowadnianie, że może być kimś, mając więcej w portfelu. Naturalnie ten los nie musi być polski dosłownie – i dobrze, że tak u Bogajewskiej nie został opowiedziany – ale niesłychane zdało mi się to, że amerykański dramat sprzed ponad siedmiu dekad spina klamrą te wszystkie podwórkowe legendy, których słuchaliśmy w dzieciństwie, ale i później. Ten nie wytrzymał i odpuścił, tamten wyjechał, ale przepadł, a tamten utonął w długach.

Skrzydelski: I znów ta gula w gardle.

 

 

-------------------------------------

Shiny Happy People…
Jacek Wakar 22.03.2023, blog jacekwakar.pl

Nie wiem, czy jest sztuka bardziej na nasze czasy niż „Śmierć komiwojażera” Arthura Millera. Rzecz nawet nie w tym, że kryzys dotyka każdego, inflacja dusi, a hasło „rosnące raty kredytów” przejmuje wielu grozą. Bardziej dojmująca jest kronika wewnętrznego rozpadania się dobrego człowieka, który wypadł z gry w życie, opowieść o tym, że nie da się oszukać rzeczywistości. O tym jest skromne, a przeszywające przedstawienie Małgorzaty Bogajewskiej i wielkie role Piotra Pilitowskiego i Piotra Franasowicza.

Coś się zmieniło. Pamiętam „Śmierć komiwojażera” w nieodżałowanym Teatrze Małym w Warszawie, który był wówczas sceną Teatru Narodowego. Reżyserował Kazimierz Kutz, Lomana zagrał Janusz Gajos, Lindę Anna Seniuk, synami byli Wojciech Malajkat i Zbigniew Zamachowski. Świetne to przedstawienie paradoksalnie, nieco wbrew literze dramatu, krzepiło serca. Emblematyczny był w nim gest Willy’ego – Gajosa: krótki ruch zaciśniętej nad głową pięści jako znak niepoddania się, może wręcz niezłomności. Świat dyktuje twarde zasady, nie ma litości, łże na każdym kroku, jednak on, komiwojażer z powołania, odejdzie na swoich warunkach, wciąż z zaciśniętą pięścią, niepokonany.

Kilka miesięcy później – w listopadzie 2004 roku – w nieodżałowanym, chociaż nominalnie wciąż istniejącym Teatrze Jaracza w Łodzi dramat Millera wystawił Jacek Orłowski, w rolach głównych obsadzając Bronisława Wrocławskiego, Halinę Skoczyńską, Ireneusza Czopa i Sambora Czarnotę. Loman Wrocławskiego wadził się z rzeczywistością, miał w sobie coś z wściekłości bohaterów Bogosiana, granych przez wybitnego aktora w tym samym czasie, choć z upływem czasu zmieniał się w czepiający się życia ludzki strzęp. Po czym minęło lat kilkanaście bez znaczących inscenizacji utworu i powrócił on na scenę gdańskiego Teatru Wybrzeże wspaniałą inscenizacją Radosława Stępnia. Willy’ego zagrał Mirosław Baka, dając wstrząsające studium codziennego umierania, a może raczej obumierania swego bohatera. Nie szukając dla niego usprawiedliwień ukazał człowieka wyrzuconego poza margines, z chwili na chwilę zapadającego się w siebie. Wielkiej, do granic ascetycznej kreacji Baki nie dało się zamknąć w kategoriach depresji, bardziej trafne było chyba mówienie o egzystencjalnym wydrążeniu Lomana, jego wewnętrznej pustce, która odbiera zdolność odczuwania.

Piotr Pilitowski, czyli Willy z krakowskiego widowiska Małgorzaty Bogajewskiej, nie powtarza żadnej z interpretacji poprzedników, rysuje postać własną oryginalną kreską, ale najbliżej mu do bohatera Baki. Tyle że w komiwojażerze z Teatru Ludowego życie jeszcze nie dogasa, bo do kolejnych działań napędzają go niknące poczucie godności i narastająca desperacja. Spektakl nie zabiega na siłę o analogie ze współczesnością, nie ma potrzeby szukać prawdziwych odpowiedników dla Lomana Pilitowskiego, chociaż zapewne łatwo znalazłoby się niejeden. Fantastyczny krakowski aktor spogląda w swego bohatera, dopisując kolejny akt do tytułowej roli w „Wujaszku Wani” Czechowa na tej samej Scenie pod Ratuszem, też w inscenizacji Bogajewskiej. Wraz z Piotrem Franasowiczem – wtedy Astrowem, a teraz Biffem, czyli starszym synem Lomana, w którym ulokował wszystkie swe nadzieje – zderzają nas z obrazami męskości ułomnej i zranionej, a jednak zdolnej, by ostatkiem sił stanąć w prawdzie. Może zdarzyło się to przypadkiem, ale oba przedstawienia przynajmniej w moich oczach układają się w dyptyk, nawzajem się oświetlają, wchodzą ze sobą w dialog. Oba przynoszą wzruszenie, są dziełami spełnionymi, choć, gdybym musiał, większe znaczenie przyznałbym inscenizacji dramatu Czechowa. Może dlatego, że wtedy Bogajewska na mikroskopijnej scenie zbudowała cały świat, w portrecie rodzinnym we wnętrzu rozszerzyła perspektywę. Tym razem zaś wzięła pod lupę wycinek rzeczywistości. Wraz z fantastycznie dysponowanym zespołem aktorskim Ludowego nie zatrzymała się jednak na pobieżnym oglądzie, nie sprowadziła klasycznego już dramatu do garści słusznych ekonomiczno-publicystycznych ogólników. Postanowiła z chirurgiczną precyzją dokonać wiwisekcji postaci, drążyć w nich najmocniej, choćby to miało być najbardziej bolesne. Zajrzała w głąb, unikając łatwego osądzania. To oczywiste, że jesteśmy po stronie Willy’ego w jego starciu z bezduszną machiną dawniej firmy, a dziś korporacji, a jednak trudno tu o jednoznaczności. Przecież Loman mógłby mieć pracę gdzie indziej, u swego przyjaciela, tyle że ani myśli ją przyjąć. W tym domu to Linda (przejmująca Beata Schimscheiner) dba o płacenie rachunków, a kiedy wreszcie uwalnia się od najcięższego zobowiązania, zostaje sama.

Chociaż „Śmierć komiwojażera” niesie pokusę sentymentalizmu, Małgorzata Bogajewska jest najdalej od takich nut. Dramat Arthura Millera mocno skróciła, jego język dostosowała do temperatury naszych czasów. Umieściła opowieść w polskich realiach, ale – na szczęście – nie poszła w tych modyfikacjach zbyt daleko. Dlatego nie ma mowy o jakichkolwiek nadużyciach wobec autora. To wciąż jest dobrze znany, znakomicie napisany tekst, tyle że nieco przefiltrowany przez naszą wrażliwość.

Jak już powiedzieliśmy z wielu barw portretu Lomana, rysowanego przez Pilitowskiego najważniejsza jest chyba postępująca utrata kontaktu z rzeczywistością, przemieszanie czasów, nieustanne rozmowy z samym sobą. Loman Pilitowskiego staje się ofiarą samego siebie, a może raczej własnego zdeformowanego obrazu siebie i bliskich. Wszystkie uczucia przelał na Biffa, a ten nie chce pasować do rodzinnego obrazka. Grany fenomenalnie przez Piotra Franasowicza ma w sobie wściekłość na świat, nie chce gromadzić rzeczy i patrzeć w przyszłość, bo przyszłości dla siebie nie widzi. Jego prawdziwa odwaga polega na zdolności przyznania się do życiowego bankructwa, krachu na wszystkich bez wyjątku polach. Nie do zapomnienia jest scena, gdy Biff Franasowicza próbuje pożegnać się z ojcem, żądając podania mu ręki. Jest w tym rozpacz, jest determinacja i przeświadczenie, że lepszy jest szczery ból od nieustannego oszukiwania siebie i innych, bo tylko prawda może przynieść oczyszczenie. Oglądam Piotra Franasowicza od lat z poczuciem rzadkiej satysfakcji. Niewielu mamy aktorów, którzy jak Franasowicz z roli w rolę poszerzają swe emploi, ukazują nowe emocje, zmieniają tonacje. Ostatnie kreacje artysty przynajmniej w moich oczach układają się w portret mężczyzny rozczarowanego światem, z goryczą spoglądającego w lustro. Rysowane celowo ostrą kreską, czasem na granicy świadomej szarży, mają rys bezczelnie uczciwy. Po „Śmierci komiwojażera” można powiedzieć wprost – Piotr Franasowicz jest dziś aktorem wybitnym.

Od niego i Pilitowskiego w krakowskim przedstawieniu zależy najwięcej, ale „Śmierć komiwojażera” gra zespół idealnie ze sobą zestrojony. Paweł Kumięga w piekielnie trudnej partii „gorszego” brata Happy’ego umie drobnymi środkami pokazać upór i upokorzenie swego bohatera. Beata Schimscheiner daje portret miłości cierpliwej i wyrozumiałej, gotowej znieść niemal wszystko. Lena Schimscheiner z kilku ulotności buduje wspomnienie młodej Lindy. Świetny jest Tadeusz Łomnicki jest twardo stąpający po ziemi przyjaciel Willy’ego, równie dobry Kajetan Wolniewicz w roli jego brata, niejako rewers Sieriebriakowa z „Wujaszka Wani”, bezwzględny, ale niepozbawiony śladu empatii Howard Wojciecha Lato.

Należy wspomnieć jeszcze o ascetycznej, pudełkowej scenografii Justyny Elminowskiej, muzyce Bartłomieja Woźniaka, który przerobił zgrany przebój R.E.M. „Shiny Happy People” tak, że brzmi lepiej od oryginału, zaskakując roztopionymi w smutku dźwiękami. Właśnie, nigdy nie byliśmy dalej od rozświetlonych, szczęśliwych ludzi. „Śmierć komiwojażera” w Teatrze Ludowym to teatr dojmująco smutny, a mimo wszystko nie pozostawia z brakiem nadziei. Po jasnej stronie jest bowiem wzruszenie publiczności. Właśnie wzruszenie. Czy to nie dobry powód, żeby robić teatr?

 

 

Twórcy

Przekład: Anna Bańkowska
Reżyseria: Małgorzata Bogajewska
Scenografia  i kostiumy: Justyna Elminowska
Muzyka: Bartłomiej Woźniak
Reżyseria światła: Dariusz Pawelec
Współpraca dramaturgiczna: Jan Łuć
Asystent reżysera: Tadeusz Łomnicki

Obsada