Tony Kushner Anioły w Ameryce reż. Małgorzata Bogajewska Klasyka
Duża Scena
3.40 H (1 przerwa)
normalny: 77 pln , ulgowy: 55 pln
O spektaklu
Autorska interpretacja tekstu Tony’ego Kushnera, będącego amerykańską epopeją, którą sam autor nazwał „gejowską fantazją na motywach narodowych”. Opowieść o tym, jaka jest cena prawdy, wolności i indywidualizmu, która okazuje się boleśnie aktualna szczególnie dziś, szczególnie w Polsce. To pełna ironii i zjadliwego humoru historia o „demokracji” z czasów administracji ultraprawicowego prezydenta - Ronalda Reagana, nazwana też arcydziełem epoki chaosu. Jest jednak przede wszystkim opowieścią o miłości – „miłości w czasach zarazy”.
Premiera 7 grudnia 2019, Duża Scena.
W spektaklu wykorzystano utwory: Aria Flower Duet (fr. Duo des fleurs/Sous le dôme épais) z opery Léo Delibesa Lakmé, Pieśń Narodnaja Wajna - A. Aleksandrow Fragmenty IX Symfonii A. Dworzaka
***
W spektaklu używane jest zadymienie sceny (wytwornica dymu) oraz w charakterze rekwizytu używane są papierosy.
* Spektakl przeznaczony jest dla widzów od 16. roku życia.
** W spektaklu używane jest zadymienie sceny (wytwornica dymu) oraz w charakterze rekwizytu używane są papierosy
27.01.2020
Dziennik Teatralny
Joanna Marcinkowska
KOCHAĆ I BYĆ KOCHANYM
Złamane serca, poszukiwanie akceptacji i swego rodzaju rozpacz w dążeniu do miłosnego spełnienia w nieprzyjaznym świecie – trzynaście lat temu (17 lutego 2007 roku) na deskach TR Warszawa miała premierę sztuka Tony'ego Kushnera „Anioły w Ameryce". Tekst przetłumaczył Jacek Poniedziałek, wyreżyserował go Krzysztof Warlikowski. Po kilkunastu latach po to samo tłumaczenie sięgnęła Małgorzata Bogajewska i zmierzyła się z dziwnym, nieco surrealistycznym, a jednocześnie bardzo ludzkim światem cierpienia, miłości i zagubienia.
W „Aniołach w Ameryce" przenikają się właściwie dwa światy: realny i iluzoryczny. W świecie realnym mamy to, co faktycznie wydarza się między bohaterami. Iluzja to stany uciekania w marzenia i fantazje. Dotyczą one głównie Harper, ponieważ to do niej z lodówki wychodzi kapitan, ona też przeniesie się na Antarktydę – wszystko natomiast będzie działo się w jej głowie. Niezwykłymi scenami są też np. spotkania Priora z aniołem. Rzeczywistość i iluzja ściśle współistnieją. Nie ma tu jednoznacznych odpowiedzi na najprostsze pytania, wciąż zacierają się też granice tożsamości i realizmu. Świat ciężko chorych ludzi momentami nas bawi, ale częściej jednak przeraża, ponieważ niemal wszyscy bohaterowie przechodzą przez kolejne kręgi cierpienia fizycznego lub psychicznego.
Przez te ponad cztery godziny zobaczymy na scenie miłość, śmierć, nienawiść, zagubienie, radość, ekstazę, lęk: stany od euforii do depresji. Na scenie mamy dwupoziomową scenografię. Na piętrze siedzą muzycy, ponieważ większość muzyki wykonywana jest na żywo. Po ich lewej stronie znajduje się małe pomieszczenie, które w trakcie trwania spektaklu okaże się sypialnią, miejscem odosobnienia, pewnych rozstrzygnięć. Na scenie pod nimi, po prawej stronie mamy też dwie pary drzwi, z których jedne będą metaforycznym przejściem do innego świata, a drugie garderobą. Praktycznie cały spektakl rozgrywa się tu, na dole, na poziomie właściwej sceny. Z góry dobiega tylko muzyka lub śpiew anioła. Ponadto mamy tu grę świateł, które dodatkowo komponują przestrzeń.
Scenografia sama w sobie jest tak naprawdę ascetyczna – na pustą scenę wjeżdża np. łóżko szpitalne czy wnoszone są krzesła na potrzeby sceny. Można odnieść wrażenie, że bohaterowie mają do dyspozycji wielkie przestrzenie, w których najwięcej miejsca pozostawiono na emocje. Dodatkowo wyjścia w kulisy prowadzą do ukrytych miejsc, tajemnic niewidocznych gołym okiem. To sprawia, że przestrzeń wydaje się otwarta, nieoczywista. Akcja toczy się płynnie – sceny przechodzą jedna w drugą lub zmieniają się na wyciemnieniu.
Mimo tego, że mamy na scenie dosyć dużą liczbę wątków i postaci, to jesteśmy w stanie spokojnie śledzić akcję. Zdarzają się też momenty, kiedy dialogi dwóch różnych par są prowadzone symultanicznie. Całość utrzymana jest w mrocznym klimacie, od którego jest niewiele oddechu. Społeczność amerykańskich homoseksualistów musi konfrontować się z chorobą. Szczególnie jest to widoczne u Priora (geja chorego na AIDS, którego po zdiagnozowaniu zostawia chłopak), brawurowo zagranego przez Piotra Franasowicza i jest to zdecydowanie najbardziej wyróżniająca się postać. Można nawet odnieść wrażenie, że jego historia jest właściwie osią spektaklu. Poza tym mamy tu m.in. prawnika Roya (Piotr Pilitowski), który wypiera własną tożsamość płciową, Josepha (Wojciech Lato), który próbuje być sobą, czyli gejem, ale ma żonę – Harper (Anna Pijanowska): kobietę z problemami psychicznymi. Widowisko ma dwie części. Każda z nich rozpoczyna się monologiem: w pierwszej części usłyszymy Rabbiego Izydora, w drugiej Aleksieja (obydwie role – Kajetan Wolniewicz).
W pierwszej części możemy poznać bohaterów i ich aktualną sytuację. Po przerwie mamy z reguły część refleksyjną i tutaj również ta zasada obowiązuje. Po monologu widzimy finał historii każdego z bohaterów. Jednak można odnieść wrażenie, że w drugiej części aktorzy mają już mniej energii. Może na to mieć wpływ samej długości spektaklu i tego, że rzadko mamy do czynienia ponad czterogodzinnymi realizacjami. Takie może być również założenie, że każda z postaci jest już mocno zmęczona swoją sytuacją i wręcz wyczekuje wyzwolenia z niej. Spektakl w reżyserii Warlikowskiego grany jest rzadko, jednak ma w sobie siłę, której brakuje w realizacji Bogajewskiej. Ten w Ludowym to spektakl ważny, estetycznie ładny, bardzo dobrze zagrany, ale można odnieść wrażenie, że mimo wszystko aktorzy nie do końca unieśli jego ciężar emocjonalny.
„Anioły w Ameryce" to spektakl, w którym emocje są bardzo skumulowane i właściwie na ich poziomie dzieje się w gruncie rzeczy najwięcej. W wykonaniu zespołu z Teatru Ludowego nie jest to może widowisko, które „rzuca na kolana", jednak trzeba przyznać, że aktualnie jest to jedna z najciekawszych propozycji na teatralnej mapie Krakowa. Pastelowe barwy, ascetyczna scenografia i ludzie o pogmatwanych losach, pogubionych tożsamościach. Spektakl, który w nieco nieoczywisty sposób przekazuje, że niezależnie od tego, jak trudne i pogmatwane potrafią być ludzkie losy, to każdy gdzieś tam w głębi chce po prostu kochać i być kochanym oraz akceptowanym.
15.01.2020
Teatralny.pl
Olga Katafiasz
Z TĘSKNOTĄ, ALE I Z LĘKIEM.
Czym jest tropopauza? To warstwa atmosfery ziemskiej kilka kilometrów nad powierzchnią globu. Większe samoloty, na przykład Boeingi, dużą część lotu pokonują właśnie w tropopauzie, gdzie zużywają mniej paliwa. Powietrze jest rzadsze, turbulencje nie są tak częste, omija się również burze, przelatując ponad nimi. O tropopauzie mówi w Aniołach w Ameryce Harper, uzależniona od valium żona kryptogeja. Właśnie rozstała się z mężem, leci do San Francisco, żeby rozpocząć nowe życie. Na razie z jego kartą kredytową, a kiedy naprawdę rozpocznie kolejny etap, potnie kartę na kawałki. Harper śni o tropopauzie – w jednej ze swoich wizji spostrzega dusze wszystkich zmarłych – z przyczyn naturalnych, ale też ofiar głodu, wojny, zaraz i katastrof. Szczepione ze sobą w przedziwny sposób zostały wchłonięte przez dziurę ozonową i w ten sposób ją naprawiły.
Monologiem Harper (Anna Pijanowska) Małgorzata Bogajewska kończy swój spektakl. Nie zobaczymy epilogu dramatu, w którym bohaterowie mówią o upadku Muru Berlińskiego i reformach Gorbaczowa. Świat, jaki opisał Tony Kushner, bardzo się zmienił, ale pewne podejmowane przez autora kwestie pozostają dotkliwie aktualne. Dlatego też dziś wystawianie Aniołów w Ameryce, dramatu mającego swoją premierę w 1991 roku, wydaje się wyzwaniem. Zmusza twórców do zmetaforyzowania naczelnych tematów „gejowskiej fantazji na motywach narodowych”: homoseksualizmu i nieakceptowania przez społeczeństwo jego istnienia oraz AIDS jako śmiertelnej choroby, dotykającej wykluczonych przez amerykańskie rządy Ronalda Reagana – czy raczej uczynienia ich punktem wyjścia do opowieści o współczesności. Choć można by przecież inaczej: przedstawić nie Stany Zjednoczone lat osiemdziesiątych XX wieku, ale kraj nad Wisłą końca drugiej dekady XXI wieku, z jej naczelnym hasłem, czyli wojną z LGBT+, która ma zjednoczyć przywiązanych do jedynie słusznych wartości i tradycji Polaków. Tyle że byłoby to zbyt proste, natrętnie doraźne. Małgorzata Bogajewska interpretuje dramat Kushnera, metaforyzując niektóre z jego wątków, a jednocześnie nie unika konfrontacji z problemami przecież nadal istotnymi, mimo że śmiertelna choroba stała się w ciągu ostatnich trzydziestu lat chorobą przewlekłą.
Doceniam decyzję dyrektorki teatru i reżyserki przedstawienia, która stwierdza, że jego realizacja „jest kolejnym etapem w konsekwentnym, trwającym od kilku sezonów budowaniu i nieustannym poszerzaniu dialogu z naszą widownią poprzez uniwersalne i ważne teksty kultury”. Co więcej, Bogajewska zaznacza również, iż ma świadomość oddziaływania „kultowego przedstawienia Krzysztofa Warlikowskiego” sprzed 10 lat, jednocześnie podkreślając obecny w tekście Kushnera temat katastrofy ekologicznej, a toczącą ludzkość chorobę interpretuje jako „epidemię nienawiści i podziałów”. W Teatrze Ludowym powstało przedstawienie o umierających na AIDS homoseksualistach, ale również o potrzebie miłości i akceptacji. Harper wspomina w swoim ostatnim monologu o tęsknocie „za tym, co minęło i za tym, co przyjdzie”; w krakowskim spektaklu równie wyraźnie mówi się o lęku – przede wszystkim o to, co przyjdzie. Ale zostawia się widzowi nadzieję, bo tęsknota za miłością bywa potężną siłą. W głębi sceny, z boku widać kopczyk ziemi z wbitą łopatą. Z początku ma być miejscem pochówku rezydentki żydowskiego domu starców, a ceremonię prowadzi Rabbi Izydor Chemelwitz (Kajetan Wolniewicz); w kolejnych scenach przedstawienia rozkopany grób przypomina o celu podróży, o jakiej mówi Rabbi, odbywanej każdego dnia. Mogłoby się wydawać, że tak silny sceniczny znak z czasem stanie się natrętny, ale nie – stanowi tło dla wydarzeń, przypominając jednak o finale wszelkich ludzkich namiętności, zmagań, zawodów. Bogajewska sprawnie uruchamia teatralną rzeczywistość i jej kolejne odsłony. Widzimy brzydki, smutny świat, w jakim znajduje się jedynie to, co niezbędnie potrzebne.
Pojawienia się pojedynczych sprzętów, na przykład szpitalnego łóżka czy aparatu telefonicznego, z którego korzysta Hannah, matka Joego (Beata Schimscheiner), sygnalizuje zmianę miejsca akcji. Prostota scenografii może być znakiem wyczerpania świata – nawet wizje bohaterów, doświadczane po valium albo po środkach uśmierzających ból, nie są w stylu glamour, okazują się zaskakująco skromne, jakby skrojone na miarę marzeń tych, których życie pozbawiło już większości złudzeń. Największym atutem przedstawienia jest aktorstwo: role Piotra Pilitowskiego (Roy M. Cohn) i Piotra Franasowicza (Prior Walter) są świetne. Pilitowski tworzy postać odrażającego, cynicznego prawnika, homofoba, który uważa się za heteroseksualnego mężczyznę, sypiającego z mężczyznami, a największą satysfakcję czerpie z udowadniania innym swojej pozycji i wpływów. Upokarza zarówno ludzi, jak i ducha Ethel Rosenberg (znakomita Jadwiga Pietruszkówna), a jego stopniowe tracenie pewności siebie i groteskowe zmagania z sytuacją, w jakiej się znalazł, są wyraziste – aktor nie boi się ostrych, niekiedy przesadnych środków, by pokazać bohatera, jakiego żaden z widzów nigdy nie chciałby spotkać. Inaczej swoją postać buduje Franasowicz: jego Prior jest uosobieniem cierpienia i podtrzymywanej wbrew wszystkiemu nadziei.
Wyciszony młody mężczyzna próbuje odzyskać miłość i pogodzić się ze światem, znaleźć sens tego, co go spotkało. Podobały mi się Anna Pijanowska i Beata Schimscheiner – ich bohaterki, każda na swój sposób, muszą zaakceptować fakty, jakie wcześniej z taką siłą wypierały, i zbudować swoje życie na nowo. W krakowskim przedstawieniu nie ma słabych ról, wszystkie postaci są zdecydowanie nakreślone, zindywidualizowane i ciekawe. Właśnie dlatego spektakl może być ważnym etapem dialogu, prowadzonego przez twórców Teatru Ludowego z widownią, nie tylko tą nowohucką.
23.12.2019
Rafał Turowski
Blog Rafała Turowskiego
Anioły w Ameryce
"Anioły w Ameryce" Tony'ego Kushnera w reż. Małgorzaty Bogajewskiej z Teatru Ludowego w Krakowie na Festiwalu Boska Komedia. Pisze Rafał Turowski na swoim blogu.
Po niedawnym olśniewającym łódzkim dyplomie tej reżyserki oczekiwania wobec jej krakowskiego spektaklu miałem ponadstandardowe, bo Ludowy ma dużo większe możliwości inscenizacyjne a i tekst miał być pokazany w całości (w Łodzi tylko 1. akt). Ale niestety, coś nie wyszło.
Na scenie najlepszy jest Piotr Fronasowicz. Jego Prior to majstersztyk, bez nawet jednego słabszego momentu, bez najmniejszego przerysowania, nie można było oderwać odeń wzroku. Piotr Pilitowski jako skurczybyk Cohn w pierwszym akcie świetny, potem - sceny w szpitalu były już słabsze. Również bardzo dobry Paweł Kumięga, który - chwała Bogu - nie zmanierował swojego bohatera (-rów), rozumiejąc, że sam kostium np. drag-queen już wystarczy; wzbudzająca litość, znakomita w roli matki Beata Schimcheiner, niezawodny także Kajetan Wolniewicz, choć scena seksu w klubie i widok p. Kajetana w skórach, i egzaltowana pogawędka erotyczna z Louisem, doprowadziła mnie do niepohamowanego śmiechu, co nie było chyba zamiarem twórców. Natomiast grający Louisa - Karol Polak i Pitta - Wojciech Lato zdawali się mieć umiarkowany kontakt z granymi przez siebie postaciami.
Irytowały wjeżdżające na - i wyjeżdżające ze - sceny łóżka szpitalne, a to z Priorem, a to z Royem, można było te momenty bez szkody dla całości skrócić, chyba, że reżyserka chciała z jakichś powodów pokazać ten ikoniczny tekst w całości.
I to jest najważniejsze pytanie - właśnie, w jakim? Przez cztery godziny (z hakiem) zastanawiałem się, o czym jest to przedstawienie i dlaczego w ogóle powstało? O "miłości w czasach zarazy"? Nie żartujmy, jest prawie 2020, AIDS to choroba przewlekła, nie śmiertelna, choćby z tego powodu takie czytanie tego tekstu jest anachroniczne. Więc o czym?
Jest w krakowskich Aniołach kilka pięknych scen, choćby kadisz nad ciałem Roya, ale całość i rozczarowuje i dezorientuje.
16.12.2019
Teatr dla wszystkich
Piotr Gaszczyński
ANIOŁY W KRAKOWIE
Wystawienie Aniołów w Ameryce na deskach teatru, to zawsze duże wydarzenie. Monumentalna amerykańska "gejowska epopeja" dotyka tematów ponadczasowych, które są aktualne pod każdą szerokością geograficzną. I choć myśląc o tym utworze w Polsce - mówimy Warlikowski, to spektakl z krakowskiego Teatru Ludowego można uznać za bardzo udany.
Ze świetnymi tekstami jest tak, że najlepszym, co można dla nich zrobić, to pozwolić im po prostu wybrzmieć. Aktorzy z Ludowego podeszli do swojego zadania z pełną świadomością, dodając do Aniołów własną charyzmę, mimikę i ruch sceniczny. Słowo-klucz dla przedstawienia Małgorzaty Bogajewskiej to spokój. Akcja toczy się powoli, każdej kolejnej odsłonie opowieści towarzyszy chwilowy mrok, przestawianie scenografii itd. Na scenie nie ma przesadnego tłoku - bohaterowie mają miejsce i czas na uważne zagranie każdej sceny. Magiczna historia o miłości, śmierci, szaleństwie, tolerancji i wielu, wielu innych aspektach płynie z krakowskiej sceny bez politycznego bagażu. To bardzo mądre posunięcie ze strony twórców, gdyż wpisywanie się w polsko-polską wojenkę spod znaku tęczy i innych kolorów deprecjonowałoby wagę spektaklu.
Anioły w Ameryce to duże wyzwanie aktorskie. Mnogość scen, zwielokrotnienie niektórych postaci wymusza na występujących ciągłą uwagę, zmianę repertuaru gestów, ruchu i sposobu mówienia, w zależności od bohatera jakiego grają. Na szczególną uwagę zasługuje rola Roya, której Piotr Pilitowski nadał własny kształt lawirując gdzieś między rekinem biznesu a kryjącym się za maską, zrozpaczonym, samotnym człowiekiem. Najbardziej znana z utworu Kushnera ekstrawagancka Harper, w wykonaniu Anny Pijanowskiej urzeka prostodusznością, wzbudzając w widzach autentyczne współczucie dla jej obłąkania.
Jeśli pokusić się o porównania, to sceny chwytające za serce, zwłaszcza mające miejsce w szpitalu, są dużo ciekawsze od tych mających wywołać śmiech. Świat stworzony przez scenografkę Joannę Jaśko-Srokę nie jest przepełniony queerowym blichtrem, na próżno szukać w nim brokatu i pończoch. To raczej brudna, szara rzeczywistość, którą od czasu do czasu ktoś próbuje rozjaśnić kolorowym kostiumem bądź ekstrawagancką peruką. Nawet arktyczne wizje Harper w zestawieniu z całą resztą wydają się być wyjątkiem potwierdzającym regułę: wobec wszechogarniającego zła (w utworze chodzi o amerykańską epidemię AIDS lat 80.) jesteśmy zdani tylko na siebie. Człowiek sam musi zmierzyć się ze swoimi demonami.
Anioły w Ameryce, kontestujące politykę Ronalda Reagana, dziś odczytujemy jako głos wykluczonych poza nawias, niemieszczących się w konserwatywnej wizji państwa i narodu. Unikając publicystyki, twórcy z Teatru Ludowego pozostawili takie wnioski samym widzom - do nich należy przetransponowanie historii nowojorskich gejów na Polskę Anno Domini 2019. Z drugiej strony jeśli odrzucić polityczny klucz do spektaklu - przedstawienie broni się jako solidnie zrealizowana historia o miłości, nieważne jakiego koloru, wyznania czy orientacji.
_____
12.12.2019
Teatr dla wszystkich
Joanna Reba
(NIE)TYLKO W AMERYCE
Premiera "Aniołów w Ameryce" Małgorzaty Bogajewskiej przypadła na drugi dzień Boskiej Komedii, tak więc spektakl miał szansę pojawić się także w ramach krakowskiego festiwalu z przedpremierowym pokazem, wpisując się jednocześnie w sekcję Purgatorio.
"Anioły w Ameryce. Gejowska fantazja na motywach narodowych" Tony'ego Kushnera to tekst wyjątkowo bogaty nie tylko - jak wskazuje podtytuł - w wątki narodowościowe i gejowskie, ale także dużo bardziej uniwersalne, odnoszące się do ludzkiej psychiki i wrażliwości. Właśnie z tego powodu dramat jest po trzydziestu latach nadal aktualny i to nie tylko w realia Ameryki. Bo pomimo, że w "Aniołach "dużo się mówi o polityce i surowych czasach za konserwatywnej prezydentury Ronalda Reagana, a bezduszny prawnik Roy stwierdza przy każdym zaskakującym go zjawisku "Niesamowite! Tylko w Ameryce", to jednak bogactwo dramatu daje się wpisać w każdy obraz społeczeństwa, w którym występują mniejszości seksualne, narodowościowe, konflikty normatywne, dyskryminacja czy też piętno choroby.
W reżyserii Bogajewskiej spektakl zachował dużo ze swego pierwotnego kształtu, humoru, uszczypliwości i dosłowności. Harper (Anna Pijanowska) to uzależniona od leków, nieszczęśliwa dziewczyna, która coraz bardziej odkleja się od rzeczywistości. Jej mąż Joe (Wojciech Lato) też nie radzi sobie lepiej, gdyż jego tłumiona orientacja homoseksualna stoi w sprzeczności z zawodem prawnika i zdyscyplinowaną tożsamością Mormona. Jego pracodawca Roy (Piotr Pilitowski) to również prawnik i również gej, ale do tego stary wyjadacz, który ze swoimi najgorszymi demonami ucina sobie pogawędki. Z kolei Prior (Piotr Franasowicz) i Louis (Karol Polak) dalecy są od wyidealizowanej kochającej się pary - przypominają studium ludzkiej relacji, którą rozkłada - w przenośni i dosłownie - choroba AIDS. Anioł (Weronika Kowalska) nawiedzający Priora to zjawisko równie nieokreślone, co u Kushnera, z jednej strony wyczekiwane i upragnione, wcielenie pięknego głosu i proroczego objawienia, a z drugiej strony niepokojąca zapowiedź zniszczenia.
Postacie stworzone na scenie przez świetny i zgrany zespół Teatru Ludowego zdają się być tak samo z krwi i kości, jak postaci wpisane w sztukę Tony'ego Kushnera, tym bardziej, że Bogajewska nie dystansując się od oryginalnego tekstu, wzbogaca swoją adaptację "Aniołów" w kilka nowych i interesujących obrazów, które świetnie kierunkują sceny, nadają im wyrazisty ton, bezpośredniość lub ironię.
Trzeba przyznać, że bardzo dobrze spisuje się w tym zadaniu scenografia Joanny Jaśko-Sroki. I tak oto mamy na scenie magiczną, wielofunkcyjną lodówkę, która naprzemiennie wypełniona jest Coca-Colą, lekiem na AIDS, czy stanowi wejście, przez które przedostają się do rzeczywistości halucynacje oferujące luksusowe podróże lotnicze. Istny American Dream. Z kolei szczęśliwe miejsce Harper, czyli Antarktyda, to świat pełen kołyszących się drobnym krokiem aktorów przebranych za pingwiny i zwieszających się z sufitu kiczowatych świątecznych łańcuchów. Świetnie kierunkująca jest również scena, w której Joe opowiada swojej żonie o fascynacji obrazem Jakuba walczącego z aniołem. Ta walka przeradza się szybko w jego własne zmaganie z drugim męskim ciałem, które stoi na granicy erotyki i psychomachii - wycieńczającej dla Joego i niepojętej dla Harper.
Fakt, że Bogajewska nie obciążyła spektaklu nadmierną ilością wątków polityczno-narodowościowych Ameryki lat osiemdziesiątych, które mogłyby okazać się obojętne polskiej widowni, wydaje mi się dobrą decyzją. Tym bardziej, że artyści Teatru Ludowego najwyraźniej postawili na to, co w tekście Kushnera może oddziaływać w szerokim kontekście, tzn. na dyskusję o tolerancji, wrażliwości i tożsamości, która wydaje się być potrzebna niezależnie od czasu i miejsca. Nic więc dziwnego, że spektakl kończy się nie "proroczo-mesjanistycznym" epilogiem przewidzianym przez Tony'ego Kushnera, a sceną, w której Harper wznosi się w podróży lotniczej w kierunku upragnionej warstwy ozonu, gdzie nie może dosięgnąć jej żaden z nierozwiązywalnych problemów rzeczywistości.
____
11.12.2019
ONET KULTURA
Dawid Dudko
"ANIOŁY W AMERYCE” NA FESTIWALU BOSKA KOMEDIA W KRAKOWIE: TO NIE JEST KRAJ DLA SŁABYCH LUDZI.
Najsłynniejszy gejowski dramat powraca. Za nami premiera na festiwalu Boska Komedia. W Teatrze Ludowym w Krakowie dyrektorka Małgorzata Bogajewska wystawiła "Anioły w Ameryce" Tony'ego Kushnera. Przedstawienie jest tylko dla dorosłych. Ale czy też dla tych, nazywających dziś walkę o równe prawa "tęczową zarazą", "ideologią, która zawładnęła ludzkimi umysłami", a HIV i AIDS problemami przeszłości?
Małgorzata Bogajewska po spektaklu dyplomowym, zrealizowanym w tym roku ze studentami Filmówki, znowu przeniosła na scenę "Anioły w Ameryce", znowu mierząc się z legendami - świetnym dramatem Tony'ego Kushnera, genialnym miniserialem Mike'a Nicholsa z Alem Pacino i Meryl Streep i wybitną, wznawianą do dziś, inscenizacją Krzysztofa Warlikowskiego. Choć reżyserka zapewne wolałaby uniknąć porównań, te nasuwają się same. Zwykle na niekorzyść dla jej przedstawienia.
"O miłości w czasach zarazy" - opisuje swoją najnowszą premierę Teatr Ludowy. Oto jesteśmy w momencie, gdy wśród Amerykanów dominują homofobiczne uprzedzenia, epidemia AIDS zbiera śmiertelne żniwo, a rządy sprawuje ultraprawicowy Ronald Reagan. Ale sztuka nagrodzonego Pulitzerem Tony'ego Kushnera, określana przez niego "gejowską fantazją na motywach narodowych", to nie tylko opowieść o gejach z Nowego Jorku, zaszczutych przez populistów-hipokrytów. To też obraz amerykańskiego mitu, skorumpowanej władzy, lęku przed nowym milenium i szukania duchowości. Czy tytułowe anioły naprawdę istnieją, czy są tylko wizją umierającego bohatera? Kushner nie daje odpowiedzi, Bogajewska, na szczęście, również.
W chłodnej scenografii Joanny Jaśko-Sroki (czerwone fotele, łazienkowe akcenty) nad głowami bohaterów pojawia się Anielica (Weronika Kowalska), nucąc przy tym amerykańskie szlagiery, do których nieraz przewidziano grupowy taniec (choreografia Maćko Prusaka).
Narkotyczne majaki uzależnionej od valium Harper (kolejna, po "Hańbie" Marcina Wierzchowskiego, dobra rola Anny Pijanowskiej), przeplatają się ze studium rozpadu gejowskiego związku (mało wiarygodni jako para kochanków Karol Polak - Louis; Piotr Franasowicz - umierający na AIDS Prior), z losami kryptogeja-mormona Josepha (Wojciech Lato) i jego zlęknionej matki (Beata Schimscheiner). Jest też ziejący nienawiścią, wpływowy homofob Roy, który tak się składa, też cierpi na TĘ chorobę, ale broń Boże ją przy nim nazywać (na granicy szarży Piotr Pilitowski), a także duch skazanej na krzesło elektryczne za szpiegostwo na rzecz Związku Radzieckiego Ethel Rosenberg (świetna Jagoda Pietruszkówna).
"To opowieść o tym, jaka jest cena prawdy, wolności i indywidualizmu, która okazuje się boleśnie aktualna szczególnie dziś, szczególnie w Polsce" - przekonywała przed premierą Małgorzata Bogajewska. Ale w praktyce jej spektakl nie sprawdza się jako komentarz do polskiej rzeczywistości, w której geje, lesbijki i osoby transpłciowe zaczynają (znowu) bać się wychodzić na ulice. Bogajewska pokazuje postaci i sceny, według klasycznego, sprawdzonego wzoru. To właśnie przewidywalność, a nie nierówne aktorstwo, najbardziej osłabia przedstawienie. Wszystko już gdzieś widzieliśmy, wszystko już znamy. Z wcześniejszych, lepszych wersji.
Nowe "Anioły w Ameryce", jak na prawdziwą (gejowską) epopeję narodową przystało, są rozciągnięte w czasie - trwają ponad cztery godziny, czyli niewiele mniej, niż serial Nicholsa i spektakl Warlikowskiego. Bogajewskiej nie udaje się jednak zbudować napięcia na tyle, by utrzymać przez tak długi czas uwagę widzów. Może przez zbyt urywane sceny, może przez nagromadzenie atrakcji, które z czasem, zamiast ekscytować, nudzą, zwłaszcza w pierwszej, mniej udanej części. Najlepiej, bo mniej powierzchownie, wypadają najprostsze sceny (rozmowy umierającego Roya z duchem Ethel, końcowy monolog Harper). Inne cierpią na grzech przepychu.
"To nie jest kraj dla słabych ludzi" - mówi Roy, tłumacząc, dlaczego nie opłaca się "żyć na społecznym marginesie", czyli być jawnym homoseksualistą. Po "Aniołach w Ameryce" w Teatrze Ludowym nie wiadomo, jak zmienić homofobiczny kraj. Nie sądzę też, by po spektaklu przybyło tych, którzy będą chcieli podjąć tą nierówną walkę.
____
09.12.2019
Co Na Scenie- Nowy Wymiar Teatru
Paweł Budziński
MĘŻCZYŹNI TEŻ PŁACZĄ
- „Boję się.”
- „Nie mów tak, musisz trzymać fason.”
Lecz jak trzymać fason, patrząc śmierci prosto w oczy? Jest rok 1985, a Stany Zjednoczone, podobnie jak inne kraje, opanowuje „Rak Gejów”. Ten okres i temat epidemii AIDS, był wykorzystywany niejednokrotnie w kinie i telewizji. Jedne z najważniejszych tytułów do których warto się odwołać, to „Dom Chłopców” oraz skandynawski mini serial „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek”. Podejrzewam, że spektakl „Anioły w Ameryce”, nie jest pierwszą sytuacją, kiedy to teatr sięga po to zagadnienie, ale z pewnością powinien zostać uznany za jeden z najważniejszych głosów w tej sprawie.
Od dłuższego czasu jestem przekonany o tym, że Ludowy jest najlepszym repertuarowo teatrem w Krakowie i zastanawiam się czy również nie w Polsce. Zwłaszcza Scena Pod Ratuszem. Może jeszcze czasem na małej scenie Bagateli, przy ul. Sarego, pojawi się wartościowy tytuł, jednak poza tym, w tym „teatralnym” mieście, nie ma obecnie czego oglądać.
Teraz do Sceny Ratuszowej dołączyła Duża, bo to właśnie na niej grane są „Anioły…”. Aranżacja przestrzeni jest kolejnym elementem spektaklu, zasługującym na gromkie brawa, rzadko bowiem udaje się tak zagospodarować dużą przestrzeń, aby nie pochłaniała emocji, nie utrudniała odbioru, zwłaszcza w przypadku takim jak ten – kiedy to emocje i relacje mają wybrzmieć najbardziej.
Rzadko zdarza się, aby uwierzyć wszystkim aktorom grającym w spektaklu, a tutaj tak właśnie było. Nie zmienia to faktu, że pewne nazwiska wysuwają się na pierwszy plan, choć wcale nie grały pierwszych skrzypiec. Dla mnie przede wszystkim Piotr Franasowicz, który stworzył wspaniałą relację z Karolem Polakiem. Obaj zmierzyli się z trudnymi rolami i żaden nie poległ. Nie można też zapomnieć o Piotrze Pilitowskim, który dla mnie prywatnie okazał się w tym spektaklu dużym zaskoczeniem. Byłem szczerze rozbawiony i głośno reagowałem, kiedy po raz pierwszy pojawił się na scenie, ponieważ takiego go jeszcze nie widziałem i choć miałem w głowie obraz Friedmana, to błyskawicznie o nim zapomniałem, dając się porwać nowemu bohaterowi, który to bawił, to budził niechęć, żeby zaraz złapać za serce.
Można wierzyć lub nie, ale idę o zakład, że homoseksualizm i wybuch epidemii AIDS, stanowi dla Bogajewskiej pretekst do tego, aby po raz kolejny opowiedzieć o ludziach; pod powierzchnią kryją się tu zawiłe międzyludzkie relacje, lęk przed śmiercią, miłość zestawiona z egoizmem. Oglądamy proste sceny, płacząc i śmiejąc się na przemian. Oczywiście można by wziąć do ręki nożyczki i z 4 godzin zrobić chociażby 3; mimo to, błędem byłoby stwierdzenie, że spektakl się dłuży. Zwłaszcza, że Bogajewska bardzo sprawnie żongluje naszymi uczuciami: raz prostymi scenami o ludziach, by zaraz porwać nas w oniryczną podróż i na koniec zostawić z refleksją, czy raczej prawdą o całym naszym gatunku.
Twórcy
przekład: Jacek Poniedziałek
reżyseria: Małgorzata Bogajewska
scenografia: Joanna Jaśko-Sroka
muzyka i aranżacje: Bartłomiej Woźniak
choreografia: Maćko Prusak
reżyseria światła: Dariusz Pawelec
przygotowanie wokalne: Jerzy Kluzowicz
konsultacje z zakresu kultury żydowskiej: Michał Pabian
asystent reżysera: Anna Pijanowska
inspicjent: Anita Wilczak-Leszczyńska
sufler: Martyna Rezner
MUZYCY:
Michał Braszak / Maksymilian Kowalski - kontrabas
Michał Peiker / Michał Balicki / Gertruda Szymańska – perkusja
Jan Kusek / Łukasz Mazur - instrumenty klawiszowe.
Obsada
- ROY M. COHN, : PIOTR PILITOWSKI
- JOSEPH PORTER PITT, ESKIMOS, OJCIEC MORMON : WOJCIECH LATO
- HARPER AMATY PITT, : ANNA PIJANOWSKA
- LOUIS IRONSON, KALEB: KAROL POLAK
- PRIOR WALTER: PIOTR FRANASOWICZ
- HANNAH PORTER PITT, : BEATA SCHIMSCHEINER
- BELIZE, PRIOR 2, ORRIN: PAWEŁ KUMIĘGA
- ANIOŁ, MATKA MORMONKA : WERONIKA KOWALSKA
- RABBI IZYDOR CHEMELWITZ, MR BAJER, MĘŻCZYZNA W PARKU, HENRY, MARTIN HELLER, PRIOR 1, ALEKSIEJ ANTEDILIUWIANOWICZ PRELAPSARIANOW: KAJETAN WOLNIEWICZ
- EMILY, SIOSTRA ELLA CHAPTER, KOBIETA Z BRONXU, ETHEL ROSENBERG, SARAH IRONSON: JAGODA PIETRUSZKÓWNA