Stanisław Lem Solaris reż. Marcin Wierzchowski Klasyka
Duża Scena
2h 40min (z jedną przerwą)
normalny: 77 pln , ulgowy: 55 pln
O spektaklu
Co to jest Solaris? Co to za czyściec i kim są ci ludzie tutaj? Dlaczego tu są? Przed czym uciekli? Wszyscy oni natrafili na rzeczywistość, która ich dusiła. I dusząc się, zaczęli walczyć o życie. Dusisz się, pytał we śnie Sartoriusa jego ojciec. Dusisz się? Idź do lasu. Tam jest przestrzeń, tam jest powietrze. Okłamałeś siebie, szukając życia gdzie indziej. Ono było w lesie. Pod ziemią i nad ziemią. W korzeniach, które łączą się ze sobą, tworząc niezawodną, życiodajną komunikacyjną sieć, wspólnotę drzew. Dusisz się, pytała Harey Krisa, a on nie potrafił jej odpowiedzieć szczerze na to pytanie. A kiedy wreszcie odpowiedział, nie pozostało jej nic innego niż to, co zrobiła. Dusisz się, zapytać mogłaby Snaut jej matka. I odtrąciłaś jedyną osobę, która kochała cię bezwarunkowo? — Solaris jawi się jako haust nierealnego powietrza. Ale nie możesz po prostu uciec na Solaris, by schronić się przed wszystkim, co cię przytłacza. Nie możesz schować się przed życiem pod peleryną. Na Solaris trzeba odkryć miłość. Na Solaris trzeba odkryć sens powrotu do życia. Na Solaris trzeba odkryć nowy kierunek. I narodzić się na nowo. Masz jedno życie. Ile go jeszcze zostało?
Spektakl "Solaris" jest wynikiem drugiego modułu warsztatowego, realizowanego w ramach projektu "Przewodnicy zmysłów", skierowanego do osób niewidomych i słabowidzących, realizowanego w ramach programu MKiDN "Edukacja kulturalna", z Funduszu Promocji Kultury, a także dzięki finansowemu wsparciu Urzędu Miasta Krakowa.
Premiera 19 czerwca 2020, Duża Scena
**W spektaklu używane jest zadymienie sceny (wytwornica dymu, kadzidło) oraz w charakterze rekwizytu używane są papierosy oraz światło stroboskopowe. W trakcie spektaklu następuje wystrzał hukowy.
BLOG TEATRU LUDOWEGO
___________________________________
28.06.2020
TEATR DLA WSZYSTKICH
Piotr Gaszczyński
Solaris, kosmiczna wyprawa zorganizowana przez krakowski Teatr Ludowy, pierwotnie miała odbyć się kilka tygodni wcześniej. Sytuacja epidemiczna wymusiła na twórcach przesunięcie premiery – paradoksalnie siedząc w masce na widowni, przestrzegając sanitarnych reżimów, można poczuć się jak członek załogi, który musi przejść skomplikowane procedury, by uczestniczyć w międzygwiezdnym locie.
Kameralna przestrzeń spektaklu składa się z wiszącej w centralnym miejscu ogromnej bryły przypominającej odwrócony dom, ułożonych w kształcie labiryntu meblościanek (dekoracyjne cudo!), a także projekcji video na jednej ze ścian, która towarzyszyła aktorom przez większą część przedstawienia. Znany z powieści Lema Kris Kelvin (Piotr Franasowicz) przygotowuje się na oczach widzów (także umieszczonych na scenie) do kosmicznej podróży. Szczegółowo „badany” za pomocą wariografu przez Andrew Bertona (Piotr Pilitowski) musi odpowiedzieć na serię podchwytliwych, dwuznacznych pytań. Sama scena rozmowy przypomina bardziej wersję soft przesłuchania obywatela przez komunistyczny aparat, niż naukowe badanie. Test zdany, Kris dociera na stację kosmiczną. W tym momencie Solaris jakie znamy rozpada się na drobne części, z których każda filtruje temat ludzkiej traumy na swój sposób.
W spektaklu Marcina Wierzchowskiego wyrzut sumienia Kelvina w postaci fantomu tragicznie zmarłej ukochanej jest jedynie jednym z wielu lustrzanych odbić kondycji człowieka, który zostaje zostawiony sam ze swoimi demonami. Akcja przedstawienia toczy się wolno, sennie. Pogrążeni w kosmicznym letargu bohaterowie „badają się wzajemnie”. Każdy z nich ma swoją strefę, w której przebywa z widmem (widmami) przeszłości. Dla Sartoriusa (Jan Nosal) są to żona (Małgorzata Kochan) i cierpiąca na autyzm córka (Roksana Lewak), z kolei Snaut (Maja Pankiewicz) zmaga się z figurą opresyjnej niepełnosprawnej matki (świetna Katarzyna Tlałka). Główne skrzypce spektaklu w spektaklu (fantomy grają tu niejako swoje wewnętrzne przedstawienie) gra oczywiście Harey (Anna Pijanowska), która w hipnotyzującym stylu miota się między szaleństwem, kokieterią i efemeryczną delikatnością.
Poszczególne grupy wchodzą okazjonalnie w interakcję, jednak przede wszystkim ta realizacja Solaris to studium tego samego problemu rozłożone na kilka niezależnych przypadków. Taki zabieg pozwala na dramaturgiczną fantazję, dopisywanie historii bohaterów, eksperymenty fabularne. Niestety można również wpaść w pułapkę i narazić się na co najmniej śmieszność. W przedstawieniu Marcina Wierzchowskiego takie sytuacje miały miejsce dwa razy. Pierwszym przykładem jest wplecenie wątku o tym, że bohaterowie funkcjonują w strasznych czasach, gdy Unia Europejska już nie istnieje. Jeśli na tydzień przed wyborami miała to być jakaś aluzja, to wyszła wyjątkowo słabo. Drugi moment to wyjawienie przeszłości Sartoriusa, który okazuje się być znanym opinii publicznej mordercą rodziny (wylądował nawet na okładce brukowca!). Wątek kryminalny nijak nie przystawał do wymowy całego spektaklu, sprawiał bardziej wrażenie przerywnika, ciekawostki dla widzów, dla których być może Lem jest zbyt „filozoficzny”.
Podsumowując, Solaris w Teatrze Ludowym jest dobrze zrobionym, nierówno zagranym, ale wartym obejrzenia przedstawieniem. W porównaniu do innych, świetnych przedstawień tego reżysera, nie jest to może szczyt jego możliwości, ale mimo wszystko warto ubrać maskę (skafander), odkazić ręce i wyruszyć w tę dziwną, oniryczną eskapadę.
Artur Brabowski
Wysłali nas w kosmos… Polecieliśmy tam wszyscy dzięki kamerom i nadajnikom, które przyniosły nam „wizje” stamtąd, dokąd posłaliśmy naszych wysłanników. My Ludzkość podążyliśmy za naszym marzeniem, żeby poznać nieziemskie, a więc i nieludzkie, światy, a zarazem oderwać się wreszcie od tego ziemskiego padołu…
Wznieść się ponad siebie – oto cel, który przyświecał człowiekowi w jego kosmicznych aspiracjach. Cel w istocie od dawna postawiony, bo przecież pierwsza wyprawa w kosmos była skutkiem długotrwałej wyprawy ludzkiego umysłu w przestrzeń wiedzy teoretycznej, jakże ludzkiej, a przecież zarazem jakże różnej, od życiowego doświadczenia i płynących z niego praktycznych pouczeń. Co nam z tego zostało? Z czasem okazało się, że niecierpliwie zawsze młoda nauka, panosząca się w naszych myślach, coraz trudniej daje się pogodzić z nieznośnie wciąż taką samą praktyczną wiedzą o naturze ludzkiej, gromadzącą się w kolektywnej pamięci. Konflikt doprowadził do rozwodu i wzajemnej agresji w walce o dominację. Rozum, chociaż zmienny w metamorfozach teorii, zawładnął w końcu jasnymi ideałami, egzystencję zepchnąwszy w podświadomość (zwaną dziś nieświadomością), do piwnic, w miejsca ciemne i nieczyste. Czy nie dlatego wszelkiej maści scjentyści z taką ochotą wmawiają nam, że mamy coś do ukrycia?
Wyrażenie science fiction, czyli dosłownie naukowa fikcja, może też oznaczać fikcyjny charakter samej nauki. Nauka jest w istocie fikcją, albo jak lubimy dziś mówić, narracją, bo jako twór umysłu zapośrednicza nasze poznanie rzeczywistości, a więc w praktyce naszą samowiedzę, ta zaś znowu warunkuje interpretacje tego, co nam się przytrafia. Uczeni stwarzają nowe mity, bo kategoryzują nasze myśli o „świecie” w tematy i teorie, którymi niejako pokrywamy fakty znane nam z doświadczenia. To nie musi być manipulacja. Maskowanie doświadczenia jest konieczne, gdyż inaczej w ogóle byśmy owych faktów nie poznali; maski naszej o nich wiedzy są bowiem ich jedyną widzialną (poznawalną) postacią. Wszakże uświadomienie sobie tego „zakłamania”, czyli uwarunkowania naszej wolności w uznaniu nieusuwalnej fikcyjności, ma niebagatelne konsekwencje dla naszej psychiki – rodzi stres dezorientacji, pozbawia poczucia bezpieczeństwa, a w końcu kreuje chaos już nie tylko poznawczy, lecz i niepewność co do życiowych praktyk. Kosmos w nas okazał się chaosem?
Nieprzypadkowo historia zaczerpnięta z najsławniejszej powieści Stanisława Lema zaczyna się od badania wariografem. Poddany testowi typowo Lemowy bohater, pilot statku podbijającego kosmos (pokojowy wojownik?), mąż w wieku dantejskim, o umyśle trzeźwym, duszy zaś romantycznej (jakiś idealny Polak?) wyruszyć ma na kolejną misję.
Niby więc zaufała mu władza, skoro go wybrano, ale zawsze warto sprawdzić, bo przecież w każdym kryje się bestia. Tak podejrzewa badający go emerytowany oficer, wysportowany służbista wyposażony w mentalność czekisty i w głębokie przekonanie o właściwej jakoby gatunkowi homo sapiens podłości. Badanie staje się więc w praktyce przesłuchaniem, a badany winien przyznać się do winy, kłamiąc symptomatycznie potwierdzić ma sprawność systemu, dając dowód swojej prawdomówności, przyznać że jest jednym z nas, takich samych obiektów behawioralnego eksperymentu.
Czy właśnie o to chodzi w całym tym naukowym zadęciu? Wykorzystane w spektaklu relacje byłych kosmonautów dowodzą jednego: że latamy w kosmos bezcelowo, bo jedynym celem badań okazuje się rozpoznanie zachowań człowieka w warunkach nieziemskiego bytowania. Wciąż chodzi więc o nasze tu i teraz? O to jedyne, które naprawdę się liczy?
Program odsłonięcia tajemnic kosmosu ujawnia swój prawdziwy przedmiot: jest nim ludzka osobowość. Nowohuckie przedstawienie emanuje tą prawdą od początku, już na poziomie estetycznym przeciwstawia bowiem arogancję technologii siermiężnej rzeczywistości domowej. Z niejakim zażenowaniem, tudzież z pobłażliwym uśmieszkiem, patrzymy jak techniczne instrumenty nauki wpisują się w umeblowanie nędznych mieszkanek naukowców. Byle jakie mundury nadzorców, poszarpany kombinezon pilota radzieckiego myśliwca, domowe ciuchy kosmicznych pionierów technicznej cywilizacji ostentacyjnie pobrudzone ziemią. Rzecz dzieje się w pionierskiej epoce lotów kosmicznych, która dziwnym trafem jest zarazem epoką „zimnej wojny”, a faktycznie epoką światowego zwycięstwa komunizmu, teorii społecznej, przypomnijmy, naukowo dowiedzionej i podanej gawiedzi za nową religię. To powiązanie nauki z politycznym reżimem (jednako sowieckim, germańskim i jankeskim) spowoduje nieuchronny konflikt, wręcz wzajemną odrazę oficjalnej doktryny z życiem intymnym, życiem przaśnie mieszczańskim, może bolesnym i moralnie niejednoznacznym, ale w sumie o ileż bardziej „naszym” niż nasza… cywilizacja.
Maniakalne dążenie naukowców do uporządkowania danych zdradza bezradność wobec skrywanego chaosu natury człowieczeństwa. Autorzy teatralnego wydarzenia pokazują nam więc tradycyjnie postdramatyczny (tak to dzisiaj brzmi!) rozgardiasz sceniczny, symultaniczne ciągi akcji w rozrzuconych po polu gry autonomicznych kwartałach, ale w istocie ich ambicją jest chyba skomponowanie rozprawki na temat. I to im się udaje. Bo organicznie wyrastająca z tematu forma performansu jawi się bardziej jako szereg eksperymentów na ludziach niż jako dramat załogantów kosmicznej stacji. Z utworem wybitnego pisarza ma to niewiele wspólnego, nie mówi się tu przecież prawie nic o tajemniczym Oceanie, głównym bohaterze powieści Solaris, mówi się za to o czasach, w których rozgrywały się okoliczności tamtego pisania. Kto nie czytał mógłby pomyśleć, że chodzi o historyjkę obyczajową z epoki światowej walki o pokój na ziemi. Owszem, jest i trochę psychologii, ale większość scen to przykładowe demonstracje problemu i debaty o filozoficznych konsekwencjach badań empirycznych. Pierwotny trzon dramatycznej akcji, którym jest wyprawa niejakiego Krisa Kelvina podjęta w celu sprawdzenia, co też dzieje się na stacji kosmicznej, która utraciła kontakt z ziemską bazą, pączkuje w dramaty poszczególnych osób zaangażowanych w badawczy program. Głównym problemem, obecnym też w powieści, okaże się niemożność odróżnienia tego, co rzeczywiste, od tego, co wygenerowała z siebie bierna praca umysłu lub intencjonalna manipulacja polityków poddanych anonimowej władzy samej polityczności. Ostatecznie te dwie sfery przeszkadzają sobie wzajemnie, bo nikt przecież nie panuje nad tym Wszechpotężnym, którym jest ludzka Psyche. Po prawdzie, obie strony liczą na zwycięstwo Ludzkiej Natury, aliści nie w tym samym pokładają nadzieję.
Ten filozoficzny z gruntu zamysł spektaklu powoduje, że performans będzie jawnie stylizowany, nieco nawet metateatralny. Aktorzy zrazu grają jakby z ostentacyjną sztucznością, czasem tylko pozwalając sobie na szarże obyczajowo wiarygodnej gry psychologicznej; obie konwencje mieszają się ze sobą, zapraszając widza do udziału w odgadywanie, czy bierzemy udział w zaaranżowanym eksperymencie, czy obserwujemy skutki tegoż w realu. Wmontowane w dramat historie uczestników programu okażą się bowiem jedynym sensownym rezultatem poznawczym „naukowego” wysiłku ogólnoświatowej machiny podbijania kosmosu. Co takiego odkryły kolejne pokolenia eksplorerów wszechświata? Że kosmos to martwa pustka, jedyną pełnią jest nasze życie wewnętrzne. Podążając za tym rozpoznaniem, dramat i jego pomniejsze dramatyczne składowe, stopniowo nabiera walorów moralitetu, a nawet rozbłyskuje czasami metafizycznym refleksem. Czyżby odbitym od staroświeckiej religii? Bo ostatecznie ofiarą nieludzkiego traktowania nas przez nasze mózgi staje się tu… ludzkie serce, z jego miłością i z jego dobrocią, z jego gniewem i z jego sumieniem. W starciu z polityczną, bezduszną przemocą zwycięży miłość, przebaczenie, odkupienie. Póki co Boga nie znaleźliśmy w tym niebie, do którego sięgają kosmonauci, ale ludzie już tam są – zapełniają sobą pustkę. Tak jakby ziemskie wymyślone reżimy miały upaść… na kolana przed Człowiekiem, który uparcie wraca. Czy nie o tym jest nasze najstarsze teatralne misterium?
Zdradzam przesłanie, żeby pokazać, do czego zmierza długa i skomplikowana historyja o chwalebnym zmartwychwstaniu człowieczeństwa w epoce post-scjentystycznej. Niewątpliwie bowiem jest ten spektakl również prześmiewczą farsą z nadętej powagi nauki, zdrowym rechotem z jej mimowolnej fikcyjności, pobłażliwą zgodą na jej infantylną zarozumiałość. Podejrzewam, że czytając powieść z lat sześćdziesiątych, autorzy przedstawienia – reżyser Marcin Wierzchowski i autorka adaptacji Magdalena Drab – musieli przede wszystkim skonfrontować się z jej staroświeckością. Cóż bowiem starzeje się szybciej niż nowoczesność? Chyba tylko aktualność. Ale tej ostatniej akurat nie znajdziemy tu wiele; na szczęście, bo wówczas spektakl łatwo ześlizgnąłby się w publicystyczny kicz, którym tak się podnieca (może to już czas przeszły?) nasza sztuka krytyczna. Przedstawienie z Teatru Ludowego nie jest aktualne, jakkolwiek można by łączyć je (raczej ze względów marketingowych) z pandemiczną izolacją i dystansem społecznym, z sytuacją globalnego zagrożenia, itp. Mimowolnie za to kojarzy się z miejscem, w którym się rozgrywa. Kiedy bowiem wyszedłem wieczorem z budynku teatru spojrzałem na neon z jego nazwą, dzieło w stylu epoki późnego Bieruta, na rotundowe wieżyczki ze świetlikami, na podświetlone szpice na dachach. Był deszcz, gmaszysko lśniło jak wypucowany statek gotowy wystartować na orbitę… Aby oderwać się od ziemskich spraw, na chwałę człowieka przyszłości? Jakże pięknie, jakże kusząco, z całą słodyczą kiczu, jarzyło się to wcielenie złowieszczych marzeń o rozumie wznoszącym się nad życie.
A kiczowato wyeksponowane jest tutaj wszystko. Meble zakupione w lumpeksie, albo na placu ze starzyzną, autorzy scenografii – Anna Maria Kaczmarska i Mikołaj Małek – dobrali starannie; ani na jotę nie wystają poza swój czas, lśnią politurą, mahoniowym brązem, rozkładaną funkcjonalnością, dostosowaną do mieszkań w nowych, socjalistycznych osiedlach. Rozmieszczone na leżąco na całej scenie tworzą rodzaj labiryntu i strukturę schowków, a zarazem przypominają zabawki rozrzucone w dziecinnym pokoju. Jesteśmy w środku bajecznego świata wyobraźni. Że niby takie to były czasy wiecznej niedojrzałości? Raczej chodzi o atmosferę zabawy, cudzysłowu nałożonego na nieznośnie pompatyczny temat. Wyczuwam w tym również coś z chłopięcej skłonności do konstruowania światów, bo nasz superhero Doktor Kelvin zwycięży dlatego właśnie, że zachowa swoją chłopięcą naiwność, ten kiczowaty idealizm dzieciaka marzącego o wyprawie w przyszłość – własną i ludzkości. Piotr Franasowicz gra szerokim gestem, szybkie ruchy powodują, że jest go dużo na całej scenie, ale nie miota się po niej, raczej tańczy, wiecznym zdziwieniem błyszczą jego wielkie oczy, ta szczera twarz budzi sympatię, bo chociaż kosmonauta nie jest twardzielem, to nigdy nie daje się złamać, nie pokonuje go nawet iluzja jego własnych snów.
Aktor udatnie balansuje między dystansem do swoich partnerów a dyskretnymi momentami kontaktu z widownią, jest i nie jest w akcji, angażuje się i komentuje. Żyje właśnie tak jakbyśmy chcieli, my nowocześni? W porównaniu z nim inni zdają się w swoje role popadać, reżyser podprowadza ich na krawędź prywatności, a widzów na brzeg serialowej ckliwości. Małgorzata Kochan i Katarzyna Tlałka w roli „zwykłych” żon mają chyba trochę za mało do grania, żeby rozwinąć pełnię charakteru, podobny niedosyt pozostawia Anna Pijanowska w roli partnerki protagonisty – zdaje się, że dramaturgom nie udało się znaleźć dla niej postaci dostatecznie funkcjonalnej, by okazała się wiarygodna.
Za to Maja Pankiewicz znakomicie radzi sobie z rozwojem i przemianą postaci skomplikowanej emocjonalnie doktor Snaut; stopniowo, nieśpiesznie przechodzi od wizerunku zapijaczonej dziewczyny o rozluźnionych obyczajach do coraz bardziej zaangażowanej moralnie kobiety nowoczesnej, pozbawionej mitycznych złudzeń, ale nie wyzbywającej się prawdy uczuć.
Jej nastolatkowata nadekspresja, początkowe manieryczne seplenienie z wolna nabierają formy, stabilizują się pod wpływem doświadczeń, kobieta trzeźwieje, ze zdziwieniem uczymy się odczytywać przesłanie wymachów chudymi kończynami – wyrażają dojrzewające w niej człowieczeństwo. Świetnie udało się obsadzić aktorów, wykorzystać ich fizyczne cechy. Piotr Pilitowski i Jan Nosal grają twardych facetów, bo nimi są, ale jak można się spodziewać, i oni rozklejają się w końcu do tego stopnia, że wybaczamy im łajdactwa, składając je na karb słabości jako synonimu człowieczeństwa. Takie to wykrętasy moralne rodzi poprzewracanie ludzkiego świata. Najtrudniejsze zadanie ma chyba Roksana Lewak w roli autystycznej dziewczynki. Widać, że wyuczyła się ruchów typowych dla tej choroby, wykonuje je przekonująco, ale poza tym nie ma wiele do zaprezentowania, jej funkcja w spektaklu ogranicza się do prezentowania bezradności.
W sumie więc to słabość, w zgodzie z modną dziś filozofią, jedynie godna jest litości, tej namiastki dawnego miłowania. Przyznajmy sobie do niej prawo, a uratujemy to, o co niegdyś walczyli herosi, dziś już zbędni. No cóż, nie spodziewam się więcej. Dramat o nas mógłby przerodzić się w misterium lub tragedię, ale stać go tylko na udramatyzowanie… afektów. Bo nawet o emocjach nie uchodzi wspominać w epoce uświęconej psychoanalizy. Prawda? To wstydliwe pytanie, zbyt może prostackie, pogadajmy lepiej o naukowej fikcji… Mam wrażenie, że tu gdzie autorzy spektaklu mogliby zaryzykować oryginalność, wycofują się banał, intelektualnie elegancki jak logiczny sylogizm i bezpieczny jak polisa na uznanie w akademickich kręgach. Dobry spektakl pozostaje więc na poziomie dobrej pracy dobrego studenta. Może i tak ma być. Czy inaczej byłaby to powieść o naszych domownikach?
Właśnie dom, jego ciepłe przytłumione światło, tam gdzie powinno być zimne laboratorium, towarzyszy nam w tym spektaklu od początku do końca.
Obecność mebelków z epoki dzieciństwa widzów w wieku średnim, zabawnie staroświeckie sprzęty elektryczne, sprawiają, że bawimy się w zwyczajne życie, niczym dzieci w dorosłych. W pewnym momencie para kochanków poskleja szafy taśmą jak do przeprowadzki, może w kolejną epokę. Dzięki nietypowemu ułożeniu przedmiotów, które ma niejako odwrócić relacje widzenia, wyznaczając widzowi miejsce nie w przestrzeni, lecz ponad nią, obszar sceny jawi się nieco odrealnionym, baśniowym, a zarazem ostentacyjnie, kubistycznie artystycznym, zabudowany jak instalacja. Podłogę pokrywa fotografia zrobiona chyba z okienka rakiety, jakaś rozmyta, kolorowa plama, powiększony ad absurdum obraz gwiazd z tajemniczymi znakami „naukowej” analizy tego ważnego materiału badawczego, a nad głowami aktorów zwiesza się konstrukcja z klocków, jakby odwrócona budowla. W kosmosie przecież wszystko jest wszędzie. A my wciąż chcemy, żeby było po naszemu, na poziomie oczu patrzących w oczy. Z horyzontem wyznaczającym kres kulistej płaszczyzny, swojskiego paradoksu życia po ludzku.
Te gry perspektywami mają nas zdezorientować, wytrącić z poziomego, antropocentrycznego widzenia, oferując choćby namiastkę tej aberracji, którą przeżywa kosmonauta. Publiczność siedzi dookoła, żadna perspektywa więc nie dominujeFikcyjną cję sceniczną uzupełnia akcja dokumentalna na ekranie; są tu aktorzy w swoich mieszkaniach, w jakichś piwnicach, dziwnych podziemiach, kanałach. W przedstawienie włączono bowiem również prywatne wideo-dzienniki aktorów, które są chyba częścią „serialowej” wersji spektaklu, pokazywanej w sieci. Dwa światy, jawnej fikcji i dokumentu zaaranżowanego, nie przenikają się, ale współistnieją, potęgując ogólne wrażenie wielości rzeczywistości. Do tego dostraja się struktura dialogu. Magdalena Drab stopniowo komplikuje poszczególne linie dialogiczne, tnie i kondensuje sceny, sugerując ich symultaniczność, co kulminuje w zgrabnym fragmencie, kiedy temat dialogu przeskakuje zaczepiony na zawiasach pojedynczych słów łączących pary rozmówców. Trochę tego za dużo, szczególnie na początku, trochę też za bardzo schematyczne wydają się niektóre mikrohistorie, niepotrzebnie też wychodzimy na przerwę, bo nic to nie zmienia, a napięcie spada. Szkoda, że niektórym postaciom autorka nie dała się wygrać na równi z innymi, bo ta egalitarność uczestników akcji należy do konstrukcyjnego zamysłu dramatu. Za słabo wyeksponowany jest wątek miłości Kevina i Harey, kluczowy dla zrozumienia konfrontacji prywatnego z oficjalnym.
Nadanie mu nieco odmiennego charakteru pozwoliłby podkreślić, że osobisty dramat kosmonauty rozwiązuje się w dramacie całej społeczności, bo przecież to on jest tutaj mimowolnym protagonistą dramy i katalizatorem nastrojów, ale też jakby widzem i świadkiem, który przemienia się pod wpływem tego, co zobaczył i co przeżył. No i te nieznośne mikroporty! Po co, na Boga! Przecież siedzimy tak blisko! Przez nie gubię się w słuchaniu, nie wiem kto mówi, bo wszystko dociera do mnie znad lewego ucha. Może i dałoby się to uzasadnić dehumanizacją, ale niechże ona będzie zauważalna, czyli wprowadzana wyjątkowo.
Te drobiazgi w sumie tylko trochę psują dzieło sceniczne konsekwentnie przemyślane formalnie i treściowo głębokie. Marcin Wierzchowski od kilku sezonów rozwija swoją oryginalność – jednego z najinteligentniejszych, najpoważniejszych, najdojrzalszych współczesnych reżyserów.
26.06.2020
DOMAGAŁAsięKULTURY
Tomasz Domagała
PÓŁNOC W OCEANIE DOBRA I ZŁA
Do tej adaptacji mam bardzo zasadnicze zastrzeżenia. Po pierwsze, życzyłbym sobie zobaczyć planetę Solaris, ale niestety reżyser mi tego nie umożliwił, bo jest to przecież kameralne. A po drugie (...) on wcale nie zrobił "Solaris", ale "Zbrodnię i karę". Przecież w utworze wychodzi tylko tyle, że ten paskudny Kelvin doprowadził biedną Harey do samobójstwa, a potem ma z tego powodu wyrzuty sumienia, które są wzmocnione jej pojawieniem się; i to pojawieniem się w okolicznościach dziwnych i niezrozumiałych" - opinię Stanisława Lema o legendarnym filmie Tarkowskiego cytuję tu z uśmiechem na ustach, gdyż z powodzeniem mogłaby posłużyć za krótką recenzję adaptacji Drab i Wierzchowskiego.
Z uśmiechem, gdyż w sumie nie byłbym wobec tekstu napisanego na potrzeby spektaklu w Ludowym tak surowy jak autor powieści, adaptacja jest bowiem w zasadzie niezła. Zarówno w koncepcji, jak i w wykonaniu. Nie ma więc na scenie Oceanu Solaris. Pojawia się on jedynie w dialogach bohaterów, którzy zaludniają stację badawczą, znajdującą się gdzieś w kosmosie. Scenografia, którą w dużej mierze stanowią położone na ziemi meblościanki, charakterystyczne dla okresu schyłkowego PRL-u, łączy świat stacji badawczej w stylu retro ze światem przeszłości, w której dorastali i dojrzewali bohaterowie. Niezwykle intrygująca jest również biała płachta podwieszona do wielkiego białego prostopadłościanu - w jednej z najlepszych scen spektaklu pokryje ona żywego trupa Harey i cały ten świat niczym pokrowce na meble, gdy pomieszczenie zostaje opuszczone. O ile głównym bohaterem powieści Lema jest psycholog Kris Kelvin, o tyle w spektaklu Wierzchowskiego bohaterów głównych można wyróżnić trzech: wspomnianego już Kelvina (Piotr Franasowicz), który zjawia się niespodziewanie na stacji oraz dwóch innych uczestników solarycznej misji, tkwiących już jakiś czas w kosmosie: Sartoriusa (Jan Nosal) oraz Snauta (w brawurowym wykonaniu Mai Pankiewicz). Spektakl zaczyna się nieco przewrotnie, ponieważ po wstępie, jaki serwuje nam Andrew Berton (Piotr Pilitowski), jedyny człowiek, mający dotąd bezpośredni kontakt z Oceanem, na scenie pojawiają się postaci, które najpierw przedstawiają nam prawdziwych bohaterów spektaklu, żeby po chwili okazać się fantomami - "tworami F", jak je nazywał Lem. W spektaklu, podobnie jak w powieści, są one wytworami Oceanu, który stworzył je, wykorzystując "dusze" i wspomnienia badaczy, z tą różnicą, że u Lema poznajemy szczegółowo jedynie historię fantomu nawiedzającego Krisa Kelvina, fantomy innych podglądając okazyjnie i fragmentarycznie. U Wierzchowskiego "twory F" pozostałych uczestników misji Solaris poznajemy dokładnie i dogłębnie. Snaut mierzy się więc z fantomem matki, z którą trudna relacja stanowiła treść większej części jej życia, Sartorius zaś próbuje uporać się ze swoimi ofiarami, żoną i autystyczną córką (wątek ten to najsłabsze ogniwo spektaklu, ale o tym za chwilę). Taki układ fabuły i rozłożenie akcentów sprawia, że dość czytelna wydaje się koncepcja krakowskiego "Solaris". Jeśli założyć, że Ocean w spektaklu jednak istnieje (w końcu jest przyczyną obecności na stacji bohaterów), szeroko zaś pojęta ludzkość wysłała badaczy (Sartoriusa, Snauta, Kelvina i nieżyjącego Gibariana) w kosmos, żeby go eksplorować i skonfrontować się z Obcym - co szybko na skutek ludzkiej żądzy władzy przeradza się w walkę z Oceanem - wydarzenia w przestrzeni stacji staną się ironicznym i gorzkim komentarzem człowieczych ambicji i aspiracji (co Lem zresztą również akcentuje, choć może w trochę inny sposób). Przeszłość bowiem jest w nas, jesteśmy z niej ulepieni, zaś wyrządzone zło i wyrzuty sumienia są stałą, często dominującą częścią naszego sekretnego życia. Jeśli więc Lem każe Oceanowi wzbudzić w nas naszą ciemną stronę, powołując do życia tych, wobec których zawiniliśmy, Wierzchowski zdaje się powtarzać za krakowskim pisarzem: "może to Ocean, nie wykluczam", dodaje jednak, że może wcale nie potrzebujemy Oceanu, żeby zatopić się w złej przeszłości. Zło, które nakarmiliśmy swoimi uczynkami, istnieje bowiem i rośnie wraz z nami, staje się dla nas zabójcze wszędzie tam, gdzie musimy zostać z nim sami. Nie trzeba powieściowego Oceanu, wystarczy pozostać na chwilę w izolacji sam na sam ze sobą (jakże aktualny wątek!), a nasz umysł, nasze myśli dokonają dewastacji w naszym życiu dużo większej, niż jakikolwiek Obcy. Może dlatego warunkiem uczestnictwa w scenicznej misji solarycznej jest przejście badania, w którym trzeba kłamać. Perwersyjne jest to, że dopiero kłamstwo, wykryte przez wariograf, będzie świadectwem prawdziwej odpowiedzi badanego, ale też praktyczne - ten bowiem, kto potrafi ukryć bądź stłumić prawdziwe uczucia, przejąć nad nimi kontrolę, może nie dać się pokonać Oceanowi, bądź po prostu własnej słabej psychice. Jak widać w spektaklu Wierzchowskiego, ta sztuka nikomu się nie udaje.
Skoro spotkanie z Oceanem staje się tu spotkaniem ze sobą samym, pojawiają się różne związane z tym tematy, m.in. podważony zostaje sens badań kosmicznych i cała "droga ku postępowi" ludzkości, usiana - jak sugeruje Wierzchowski i jego zespół - trupami, kalectwem i nieszczęściem wielu ludzi. Ironicznie wygląda też sprawa kosmicznego "spotkania z Obcym", które według krakowskich twórców w ogóle może nie dojść do skutku, bo człowiek nie radzi sobie nawet sam ze sobą, unikając jak się da kontaktu z własną ciemną stroną. Mnie urzekł niezwykle osobisty wątek spektaklu Marcina Wierzchowskiego. Przynajmniej tak go sobie odczytałem, moje prawo. W jednej ze scen II części spektaklu bezwzględny i okrutny wobec Kelvina Snaut, w odpowiedzi na jego deklarację opuszczenia stacji z Harey - rzuca mu w twarz: "Usiłujesz w sytuacji nieludzkiej zachowywać się jak człowiek. To do ciebie podobne. Może to i piękne, ale dosyć okrutne. Ty zresztą lubisz robić eksperymenty na ludziach. Bo wiesz, że ten twój powrót to będzie twój kolejny eksperyment? Wiesz, że prawdopodobnie przy oddalaniu się od Solaris układ się rozpadnie. Mówię ci po raz ostatni: to, tutaj, jest sytuacją pozamoralną. Wszyscy uprawiamy tu strusią politykę tak samo, jak robiliśmy to na Ziemi. Ty uprawiasz ją w szczególnie niebezpiecznej formie. Okłamujesz i siebie, i ją, i znów siebie. Nie jesteś wiele lepszy ode mnie, Kris. Jesteśmy tu ty i ja. Tak samo skazani. Obojgu nam Ocean przypomniał, ile jesteśmy warci. Możesz myśleć, że jesteś dobry, Kris, możesz nawet być dobry, szlachetny, wierny ideałom, możesz być święty, ale i tak nie będziesz niewinny. Zostawiliśmy Ziemię, myśleliśmy, że tu, w tej ciszy, w tym Oceanie wszystko straci znaczenie. A nie traci, bo nosimy to w sobie. Ty tak samo jak ja. Ocean spotkał nas, ludzi, i tak nas odczytał. Gdy popatrzeć na spektakle Wierzchowskiego, widać, że wybierając tematy i dzieła do adaptacji, konstruując rzeczywistość sceniczną czy postaci ten wspaniały reżyser stara się za wszelką cenę być dobry i sprawiedliwy, moralny, że użyję terminu z wypowiedzi Snauta. Chce budować wspólnoty, wierzy w ludzi, widzi w nich dobro. Czasem wychodzi to prawdziwie i przejmująco (Hańba, Sekretne życie Friedmanów), czasem fałszywie i nieszczerze (Chłopiec nadchodzi). W łódzkich "Idiotach" było na granicy, ale tu pomógł von Trier, który fabularnie rozpędził wspólnotę na cztery wiatry. W "Solaris" Wierzchowski też ma sentymentalne i "dobrotwórcze" ciągoty - niepotrzebnie przedłuża wypracowane w improwizacjach sceny rodzinne. Zauważyłem tu jednak nowy ton: "wspólnota" jest już tylko snem Kelvina, natomiast ciągoty do przytulania i czynienia dobra, wizja "słodkiego, miłego życia" na Ziemi z fantomem nieżyjącej Harey, a więc iluzja szczęścia - wydają się w scenie ze Snautem nie tylko ośmieszone, ale też przez samego Marcina Wierzchowskiego pożegnane. Ja się osobiście cieszę, bo sentymentalizm i pławienie się w "ciśniętych do bólu" emocjonalnych momentach jego teatrowi często nie służą. Nie znaczy to, że nie powinno ich być, ale zawsze z umiarem. Niedoścignionym wzorem jest tu bardzo dobrze pod tym względem skomponowana Hańba, może dlatego była tak przejmująca.
W adaptacji jest jeden poważny błąd, który wykłada ją na łopatki. Tak prosty i prozaiczny, że aż boli. To kryminalna przeszłość Sartoriusa. Nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzy, że podwójny morderca żony i chorej córki, znany w całym kraju (gazeta użyta w spektaklu dowodem) został wysłany w kosmiczną misję. Normalnie taki człowiek siedziałby w więzieniu i tyle. I choćby nie wiem co Jan Nosal (znakomity aktor przecież!) robił na scenie, nie jest w stanie tego ugrać. Magda Drab z Wierzchowskim oczywiście próbują się tu ratować: Sartorius mówi do Kelvina, że dobrze, że ten nie jest policjantem czy urzędnikiem kryminalnym, ale fastryga na tej dziurze nie zastąpi prawdziwego szwu. To się nie klei. Za długie są też wszystkie sceny z fantomami, przez co zaburzona zostaje proporcja między wątkami. Warto by tu przemyśleć tematy prowadzonych naprzemiennie relacji, żeby się nie powtarzały. Teksty dopisane nie mają też literackiej jakości prozy Lema, co niestety widać. Bardzo natomiast podoba mi się zwięzłość narracji wykrojonej z Lema. Świetnie został skomponowany zestaw najważniejszych scen powieści. Może dlatego tak mocno odstają od całości te wszystkie "doklejone" części - na dobrym tle trudniej zabłyszczeć. Choć nie do końca: bardzo dobre są sceny z wariografem. Jeśli chodzi o reżyserię, to Wierzchowski znowu potwierdza klasę, pięknie prowadzi kilka narracji, tę z przeszłości przed wylotem (wariograf), te z głowy bohaterów/ich przeszłości i tę właściwą, z pokładu stacji badawczej. Te senne i te na jawie ładnie są ze sobą połączone. Wątek Sartoriusa nie do obrony, ale w swojej fałszywej kondycji jest prowadzony i rozgrywany bardzo dobrze. Aktorzy wierzą w tworzony świat i pięknie oddają się swoim bohaterom. Na plan pierwszy wysuwa się tu Snaut w brawurowej kreacji Mai Pankiewicz. Aktorka pięknie eksponuje swoją bohaterkę, doznaje przemiany i staje się mocnym punktem odniesienia dla naiwnego Kelvina oraz być może wierzących w niego i w jego szlachetność widzów. Świetnie też radzi sobie w scenach z Matką (dobra, dawno niewidziana przeze mnie na scenie Katarzyna Tlałka). Piotr Franasowicz został przez adaptatorów zdetronizowany z funkcji króla opowieści, nie zrobił też nic, żeby się poprzez swoją grę wyróżnić, ale przecież chyba taki był zamysł. Świetne jak zawsze były: Małgorzata Kochan (żona Sartoriusa) oraz Anna Pijanowska jako Harey. Jej zmieniłbym tylko kostium, kopiowanie bowiem stylu Hanki Podrazy jest już nie do zniesienia w polskim teatrze. A Harey w spranej górze z ortalionowego dresiku z lat 90-tych (wiem, bo córka sąsiadów w takim chodziła) to już kompletny brak pomysłu na kostium. Zresztą kostiumy Anny Marii Karczmarskiej i Mikołaja Małka są nieco od Sasa do lasa. Mogłyby choć korespondować z genialnymi meblami, stanowiącymi ich własną, bardzo dobrą scenografię. Roksanie Lewak chciałbym tylko napisać, że o tym, że jej postać jest autystyczna, dowiedziałem się z tekstu. To niedobrze. Trzeba jeszcze popracować nad rolą. Pochwały należą się za to Zuzannie Skolias-Pakule i Antonisowi Skoliasowi za muzykę: buduje atmosferę, dodaje tajemnicy. Świetna robota.
Marcin Wierzchowski zrobił naprawdę dobre, w miarę spójne, bardzo emocjonalne przedstawienie. Popastwiłem się trochę nad szczegółami, bo naprawdę w ten spektakl wierzę i chciałbym, żeby był bezbłędny. Trzeba też uczciwie napisać, że - jak w przypadku wszystkich przerwanych przez pandemię prac - poprzeczka była niezwykle wysoka. Potrafię sobie wyobrazić, że spektakl był o czymś innym, a po paru miesiącach pandemii stał się dziełem zupełnie nowym. Tym bardziej należą się Twórcom i Zespołowi Teatru Ludowego w Krakowie podziękowania za to, że spektakl dokończyli i jako jedni z pierwszych zaprezentowali. Może dobrze zrobili, bo "twory F" lemowskich postaci mogłyby zabić nie tylko ich samych, ale i zamkniętych artystów. Z widzami zawsze łatwiej. Siedzą w ciszy i przynajmniej w teorii słuchają naszych grzechów. Na duszy robi się lżej - i im, i nam.
Jest raczej bliskoziemsko niż międzygalaktycznie. Wszystko to sprawia, że można tę teatralną podróż traktować jako obowiązującą do niedawna kwarantannę - o "Solaris" Stanisława Lema w reż. Marcina Wierzchowskiego w Teatrze Ludowym w Krakowie. Pisze Paweł Kluszczyński z Nowej Siły Krytycznej.
Teatr Ludowy otworzył drzwi po lockdownie premierą "Solaris" Stanisława Lema w reżyserii Marcina Wierzchowskiego, w jego i Magdaleny Drab adaptacji. Spektakl, mimo że przygotowany na dużej scenie, ma charakter kameralny i z powodu sanitarnego wyłączenia części miejsc na widowni, i z ustawienia foteli na scenie. Dało to poczucie izolacji podobnej do kwarantanny.
Akcja dzieje się na stacji badawczej, która unosi się ponad powierzchnią planety Solaris, wypełnionej cytoplazmatycznym oceanem silnie oddziałującym na psychikę naukowców. Przybywający do stacji psycholog, Kris Kelvin, zastaje załogę w letargu, dowodzący misją Gibarian popełnił samobójstwo kilka godzin wcześniej. Okazuje się, że planeta powoduje pojawianie się "gości", czyli osób, z którymi badacze byli kiedyś silnie związani. Przypominają ludzi, jednak nie wiedzą, jak znaleźli się na Solaris, ich pamięć jest ograniczona do pamięci człowieka-żywiciela. Krisowi ukazuje się jego zmarła żona, Harey (Anna Pijanowska), przezorny mężczyzna postanawia wysłać ją w przestrzeń kosmiczną. Ale na pokładzie znów pojawia się kopia żony, tym razem Kelvin na powrót się zakochuje. Aby badacze mogli powrócić z misji, należy pozbyć się "gości" przywiązujących ich do planety. Harey decyduje się na samounicestwienie, gdy orientuje się, że jest tylko kopią zmarłej kobiety, która utrzymuje żywiciela przy obcej planecie.
Reżyser skupia się na międzyludzkich relacjach i uczuciach. Widzimy męża mierzącego się z samobójstwem żony, przebojową kobietę z poczuciem winy, że nieodpowiednio pożegnała zmarłą matkę, oraz mężczyznę, który zabił żonę i córkę. Podróż na nieznaną planetę, to nic innego jak próba odnalezienia prawdy o sobie samym. Idąc za słowami jednego z bohaterów "Prawda, czym ona jest? Prawda?", można pokusić się o odnalezienie jej sensu w codzienności, szczególnie, kiedy zostaliśmy pozbawieni kogoś ważnego. Nie jest łatwo, prawda? Przekaz płynący z powieści Lema nabiera dziś nowych znaczeń.
Scenografia Anny Marii Kaczmarskiej i Mikołaja Małka przypomina wnętrze mieszkania wyposażonego w meble z PRL-u, na podłodze przypominającej opalizującą plamę cieczy leżą meblościanki, wykorzystane jako mobilne elementy stacji badawczej. Jest raczej bliskoziemsko niż międzygalaktycznie. Wszystko to sprawia, że można tę teatralną podróż traktować jako obowiązującą do niedawna kwarantannę. Podobnie jak kosmonauci byliśmy zamknięci na małej przestrzeni, bez możliwości jej opuszczenia, co mogło mierzyć nas z własną przeszłością.
Piotr Franasowicz pokazuje Krisa Kelvina jako osobę, która fasadowo jest poukładana ze sobą, ale wystarczyło, że pojawiła się kopia żony i znów jest zagubiony. Maja Pankiewicz gra Alex Snaut, w powieści to odurzony alkoholem mężczyzna, który przyznaje się do, że został cybernetykiem ze względu na aspiracje rodziców. Zmiana płci postaci dodała jej aktualności (dziś przecież kobiety biorą aktywny udział w eksploracji wszechświata) oraz pokazała ciekawą relację z Matką (Katarzyna Tlałka), która mimo subtelności potrafi być gorzka. Piotr Pilitowski jako pozostawiona bez żywiciela kopia Andre Bertona to wyrzut sumienia ludzkości. Wspomina o testach balistycznych przeprowadzanych bez poszanowania dla człowieka, które umożliwiły podbój strefy pozaziemskiej.
Warto zaznaczyć, że oparty w dużej mierze na improwizacji spektakl był w początkowej fazie prób tworzony we współpracy z osobami z niepełnosprawnością wzroku. Warsztaty przerwała epidemią, jednak ich efekty widoczne są w skupieniu się aktorów na opisowej roli słowa oraz w skutecznym przeniesieniu na widzów uczucia błądzenia w nieprzyjaznym świecie planety Solaris.
Kameralna inscenizacja Teatru Ludowego pokazuje, że mikroświat statków kosmicznych aż tak bardzo nie odbiega od wnętrz naszych mieszkań, wypełnionych masą przeróżnych bibelotów i pamiątek.
„Człowiek wyruszył na spotkanie innych światów, innych cywilizacji, nie poznawszy do końca własnych zakamarków, ślepych dróg, studni, zabarykadowanych, ciemnych drzwi". – pisze Stanisław Lem w swojej najpopularniejszej powieści – „Solaris".
W krakowskim Teatrze Ludowym spotykamy się z współczesną wizją świata wykreowanego przez pisarza w 1961 roku. Reżyser Marcin Wierzchowski pokazuje nam, że nie tylko spotkanie z innymi światami czy innymi cywilizacjami jest trudne, ale najtrudniejsza jest konfrontacja z samym sobą: z własnym „ja", z własnymi problemami, a w szczególności z własną przeszłością.
W 1941 roku na rynku wydawniczym pojawił się pierwszy komiks z Wonder Woman, którego autorem był jeden ze współtwórców wariografu – William Moulton Marston. Superbohaterka, stworzona na wzór Supermana i opisanych w mitologii greckiej Amazonek, została wyposażona w lasso – narzędzie pozwalające na uzyskanie prawdy od skrępowanego nim wroga.
Spektakl „Solaris" w reżyserii Wierzchowskiego rozpoczyna scena przesłuchania z użyciem wariografu, podczas którego Andre Berton (Piotr Pilitowski) opowiada Krisowi Kelvinowi (Piotr Franasowicz) o lassie prawdy należącym do bohaterki komiksów DC. Dużą popularnością wśród wielbicieli uniwersum cieszyła się historia, w której superbohaterka sama oplotła się słynnym akcesorium. Czego się o sobie dowiedziała? Jaką prawdę poznała?
W pewnym sensie „Solaris" prezentowany na deskach Teatru Ludowego próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie: czym jest prawda? A przynajmniej skłania do jego postawienia. Bo tak jak bez odpowiedzi pozostaje pytanie Bertona o lasso prawdy znajdujące się w rękach Wonder Woman, tak my-widzowie wychodzimy z teatru bez jednoznacznych odpowiedzi, a nawet z jeszcze większą ilością dylematów.
Trzej naukowcy obecni na planecie konfrontują się ze swoją przeszłością, słabościami, a także tym, co już się wydarzyło. Bernard Sartorius (Jan Nosal) spotyka swoją żonę (Małgorzata Kochan) oraz córkę (Roksana Lewak). Alex Snaut (Maja Pankiewicz) widzi matkę (Katarzyna Tlałka). Natomiast do Krisa powraca Harey (Anna Pijanowska) – była dziewczyna.
Wszyscy bohaterowie stacjonujący na Solaris żyją, (a może lepiej powiedzieć – funkcjonują) na granicy obłędu. Sami nie wiedzą, co jest jawą, a co snem, co rzeczywistością, a co fikcją. Nawiedzają ich bliscy, którzy dawno odeszli. Gościom-tworom można zbadać krew, dotknąć ich, a nawet poczuć ich zapach – istnieją namacalne dowody na realną obecność przybyszów. Do końca nie wiadomo, na ile te jeszcze niepoznane jednostki są świadome swojej (lub swojego pierwowzoru) przeszłości ani czy mają świadomość tego, kim są (lub kogo imitują). Przeszłość przeplata się z teraźniejszością tak mocno, że nie pozwala Sartoriusowi, Snautowi i Kelvinowi iść do przodu. Prawdopodobnie dlatego żyć dalej nie potrafił Gibarian.
Spektakl kładzie akcenty w innych miejscach niż powieść Lema oraz popularny film z George'em Clooney'em z 2002 roku. Przedstawienie w bardzo mocny sposób odnosi się do współczesności oraz przywołuje wydarzenia z historii XX wieku. Choć wyeksponowany został wątek miłosny Krisa i Harey, to w równym stopniu co relacje pozostałych naukowców ze swoimi rodzinami. Przede wszystkim obserwujemy oddziaływanie gości na trzech bohaterów oraz ich zmagania emocjonalne i psychiczne wywołane tą konfrontacją. Relacje bohaterów są mocno naznaczone traumą, bólem, stratą, a nawet zbrodnią i samobójstwem. Można się więc zastanawiać czy są to spotkania mające przynieść ulgę, czy rozgrzeszenie? A może wręcz przeciwnie – ma być to kara za popełnione czyny?
Punktem kulminacyjnym jest kłótnia Krisa, który ponownie zauroczony byłą dziewczyną pragnie stworzyć z nią coś nowego, ze Snaut, która dąży do przeprowadzenia badań nad nieznaną materią. Świetny monolog Mai Pankiewicz stawia nie tylko przed Krisem, ale również przed widzami, szereg pytań na temat sensu ludzkiej egzystencji. Nie da się również zapomnieć jednej z ostatnich scen spektaklu, w której bohaterowie zasiadający przy wspólnym stole wysłuchują rozważań Bertona (w tym fragmencie poruszający Piotr Pilitowski).
Nie może także ujść uwadze scenografia (Anna Maria Kaczmarska) i aranżacja przestrzeni scenicznej. Spektakl odbywa się w niezwykle kameralnych warunkach – wszyscy widzowie zasiadają na scenie, otaczając grających aktorów. Bliski kontakt odzwierciedla przede wszystkim intymną atmosferę zbudowaną w powieści i pozwala na dogłębne wniknięcie w miejsce akcji. Ciekawie również posłużono się rekwizytami – szafami, które płynnie wędrują po scenie i stają się tym, co aktorom w danym momencie jest niezbędne. Całość dopełniają projekcje wideo (Tomasz Wolski).
Nagrody i wyróżnienia
Wakacyjna Marka Radia Kraków, za czerwiec i lipiec 2020.
Twórcy
Scenariusz i adaptacja: Magdalena Drab, Marcin Wierzchowski
Reżyseria: Marcin Wierzchowski
Scenografia i kostiumy: Anna Maria Karczmarska, Mikołaj Małek
Muzyka: Antonis Skolias
Video: Tomasz Wolski
Światło: Marek Kozakiewicz
Obsada
- WIKI SARTORIUS vel ŻONA: MAŁGORZATA KOCHAN
- ZORIA SARTORIUS vel DZIDZIA: ROKSANA LEWAK
- JULIA HIRSCH vel MATKA: KATARZYNA TLAŁKA
- ALEX SNAUT: Maja Pankiewicz/ gościnnie
- HAREY: ANNA PIJANOWSKA
- KRIS KELVIN : PIOTR FRANASOWICZ
- BERNARD SARTORIUS: JAN NOSAL
- ANDRE BERTON: PIOTR PILITOWSKI
- NA EKRANIE: MAJA NEINERT
- -: PIOTR BABICZ
- -: TYMON OBIREK
- -: ORAZ DZIECI Z PRYWATNEGO PRZEDSZKOLA NR 4