Aktualności

Zobacz wszystkie aktualności
08.05.2017

Z FOTELA MACIEJEWSKIEGO: OSTATNIA RODZINA

Reżyserski powrót Jacka Poniedziałka do Krakowa ma szczególne znaczenie. To nie tylko jedna z najlepszych sztuk Williamsa,...

KOTKA NA GORĄCYM BLASZANYM DACHU w reżyserii Jacka Poniedziałka w Nowej Hucie:

Rozgrzany dach, blacha falista, jest gorąco. Spektakl Jacka Poniedziałka rozpoczyna wspaniała taneczna uwertura w wykonaniu Tomasza Bazana (zamiennie z Łukaszem Przytarskim). Profil mężczyzny – sportowca. Synonim męskości, stopniowo zdzierający z siebie tę męskość, zasypujący ją talkiem, zginający się w pół. Tancerz odrywa stopy, unosi głowę do góry, zanika. Skipper umiera.

Reżyserski powrót Jacka Poniedziałka do Krakowa ma szczególne znaczenie. To nie tylko jedna z najlepszych sztuk Williamsa, której nowe tłumaczenie Poniedziałka dało w polskich teatrach nowe życie i drugą młodość, ale także opowieść znakomicie metaforyzująca wszystkie współczesne lęki przenikania się ze sobą sfery pragnienia i popędów, ambicji i pożądań ukrywanych w ramach ciągle obowiązującego społecznego konwenansu.

***

Wiemy tylko tyle, że to będzie ostatnie już takie rodzinne święto, ostatnia, przedśmiertna stypa. Maggie, tytułowa kotka (Iwona Sitkowska), jak zawsze żebrze o cień miłości Bricka, wyniosłego, małomównego introwertycznego męża przystojniaka (Wojciech Lato), zapijającego każdą kolejną minutę względnej świadomości, wyczekującego momentu kompletnego zatracenia – jak mówi „kliku” w mózgu, po którym nie ma już niczego, tylko mrok.

Na przecięciu tej pary znajduje się brat Bricka – Cooper (bardzo dobry Patryk Palusiński) i jego żona, intrygantka i denuncjatorka, „wiecznie w ciąży” – Mae (Mirosława Żak): para jak z żurnala, kwintesencja obiegowych prawd, szczęścia na zamówienie, z na trwałe przyklejonym sztucznym uśmiechem maskujących zakłamanie i rosnący niesmak w ustach. Rozdającymi karty wydają się jednak rodzice – Duży Tata (Kajetan Wolniewicz) i Duża Mama (świetna Beata Schimscheiner). To przypuszczalnie ostatnie urodziny Dużego Taty, umierającego na raka chamowatego, impertynenckiego, ojca-miliardera. Duży Tata czuje tylko wstręt. Nienawidzi żony i rodzinki, tych wszystkich mizdrzących się do niego ludzi, być może kocha tylko Bricka, ale Brick jest martwy. Martwy za życia. Znieczula się alkoholem, z rzadka cedzi jakieś zdanie, nie widzi poświęcenia żony, nie zauważa nadchodzącej rodzinnej katastrofy. Nie potrafi powiedzieć: „Tak, jestem gejem; tak, małżeństwo z Maggie nie miało żadnego sensu”, udaje za to homofoba, pogrążając się jeszcze bardziej, tymczasem po śmierci Skippera, przyjaciela i kochanka, nie potrafi już nic. Jak tamten chce się tylko zapić. Usłyszeć ostatni „klik” i zniknąć.

Jacek Poniedziałek daje aktorom szansę na wybrzmienie tekstu Williamsa, jednego z najważniejszych w światowej dramaturgii, czując, że nie wolno neutralizować go nadmiarem konceptów inscenizatorskich. Tutaj słowo jest atrakcyjne, słowo staje się siłą napędową. Rodzina Pollittów usytuowana w wyabstrahowanej, ciemnej przestrzeni, zaprojektowanej trafnie przez Michała Korchowca, kolejno zanika za tiulowymi kotarami. Owo zanikanie to właśnie tytułowy rozgrzany dach. Zapadanie się w sobie: z gorąca lub z zimna. Choroba Bricka jest przecież zaraźliwa. Na tę samą niemoc choruje Maggie, prężąca się do seksualnego spełnienia, ale w zamian otrzymująca jedynie głuche milczenie, Duża Mama – wciąż pełna wigoru, nonszalancka i pewna siebie, ale w gruncie rzeczy tak samo, jak jej rodzina, przerażona życiem po śmierci męża, ale i życiem i razem z nim. Identyczna przypadłość „zanikania” drąży nawet prostacką Mae, wyfiokowaną lampucerę w zaawansowanej ciąży trzymającą się za brzuch, ledwo chodzącą, ale nadal sączącą jad, tyle tylko, że poza tym jadem, nie ma już w niej niczego: ani miłości do męża, ani przywiązania do dzieci, tylko zgorzknienie i niepokój. O to, co wydarzy się dzisiaj i jak wytrzymać jutro.

***

Nowohucki spektakl jest zwarty, zdyscyplinowany. Jacek Poniedziałek (przypominam – również autor przekładu) skrócił nieco dramat(gr. drama), rodzaj literacki (obok epiki i liryki), obejmuj... Williamsa, uwspółcześnił go jeszcze bardziej – a chociaż uważam, że niektóre mocno slangowe partie dialogów są przesadzone i brzmią niewiarygodnie, a samo przedstawienie jest trochę zbyt krótkie i w zasadzie pozbawione finału, całość przyjąłem z satysfakcją. To mocno aktorski spektakl oparty na doskonałym tekście, jakich niewiele można zobaczyć w Krakowie. Debiutujący w roli Bricka Wojciech Lato, jeszcze student Wydziału Aktorskiego Szkoły Filmowej w Łodzi, ma wszelkie dane, żeby stać się ważnym nazwiskiem w polskim teatrze czy kinie. Męski, zdecydowany, ale zarazem dziwnie odrębny, nieprzystający do rzeczywistości, somnambuliczny. Iwona Sitkowska jako Meggie w końcu dostała rolę w której mogła zademonstrować zarówno wdzięk, jak i dramatyzm. Być może w premierowym spektaklu oboje aktorów zjadła trochę trema, nie mam jednak żadnych wątpliwości, że wybór Poniedziałka był słuszny i trafiony. Największe wrażenie zrobiła na mnie jednak kreacja Kajetana Wolniewicza w roli Dużego Taty. Rozmowa ojca z synem: Dużego Taty z Brickiem, to najwspanialszy moment przedstawienia. Uczuciowy szantaż, wymuszanie energii przez umierającego człowieka od syna który postanowił zapaść się w sobie. Wolniewicz, od lat jedno z najważniejszych nazwisk teatralnego Krakowa, jest wiarygodny jako rodzinny satrapa, lubieżny, wulgarny satyr, ale i czuły rodzic, autentycznie zaniepokojony losem zatracającego się dziecka. A może po prostu dostrzegający w Bricku własne odbicie. Lustro tego, kim chciałby być, gdyby się odważył. Problem tej dwójki, problem całej rodziny Pollittów, i wszystkich rodzin – w Nowej Hucie i gdziekolwiek indziej, polega jednak na tym, że tego nie potrafimy. Nie umiemy nazywać rzeczy po imieniu. Nie chodzi o wykrzykniki: kocham, lubię, nienawidzę…, tylko o nazwanie uczucia lub jego braku. A od tego trzeba by zacząć. Nie zaczynamy.

 

link do tekstu:Z fotela Maciejewskiego: OSTATNIA RODZINA

 

Popularne

Obrazek
09.06.2011

UDAJĄC OFIARĘ

Wala – główna postać dramatu „Udając ofiarę” który wciąż nie może wydorośleć i zamiast żyć naprawdę, kryje swoją tożsamość odgrywając w policyjnych rekonstrukcjach ofiary zbrodni

Zobacz więcej
Obrazek
30.05.2011

Zmarła Krystyna Skuszanka! Współtwórca i pierwszy dyrektor naszego Teatru!

Wczoraj w Warszawie zmarła Krystyna Skuszanka (ur. 24 lipca 1924 w Kielcach), reżyser, dyrektor teatrów. W latach 1945-46 uczęszczała do Studia Starego Teatru w Krakowie. W roku 1949 ukończyła filologię polską na Uniwersytecie Poznańskim, a w 1952 uzyskała dyplom reżyserski warszawskiej PWST. W tymże roku debiutowała jako reżyser „Sztormem” Władimira Billa-Białocerkowskiego w Państwowym Teatrze Ziemi Opolskiej, gdzie niebawem została kierownikiem artystycznym. Po trzech sezonach, w 1955 roku, została powołana na stanowisko dyrektora i kierownika artystycznego powstającego w Nowej Hucie Teatru Ludowego, który współtworzyła wraz z mężem, Jerzym Krasowskim. Kierowała nim przez osiem pierwszych lat. W ciągu kilku lat swej działalności, podniosła Teatr Ludowy do rangi jednej z najwybitniejszych i najbardziej interesujących scen dramatycznych w Polsce o wyraźnym obliczu filozoficzno- ideowym. Prowadzili nasz Teatr do 1963 roku, po czym oboje przenieśli się do Teatru Polskiego w Warszawie. Następnie, w latach 1965-71, była dyrektorem Teatru Polskiego we Wrocławiu, a w roku 1972 powróciła do Krakowa, gdzie objęła dyrekcję Teatru im. J. Słowackiego. Wykładała także w krakowskiej PWST. W latach 1983-90, również z Krasowskim, objęła Teatr Narodowy w Warszawie, w którym była kierownikiem artystycznym, a także reżyserowała. Do ważniejszych prac reżyserskich Skuszanki należą: „Balladyna” Juliusza Słowackiego – 1956, „Burza” Williama Szekspira – 1959, „Dziady” Adama Mickiewicza – 1962, „Lilla Weneda” Juliusza Słowackiego – 1973, „Akropolis” Stanisława Wyspiańskiego – 1978.

Zobacz więcej