Antoni Czechow Wujaszek Wania reż. Małgorzata Bogajewska Klasyka

Czas trwania:
2 H 40 MIN (1 przerwa)
Cena:
normalny: 77 pln , ulgowy: 55 pln

O spektaklu

Cała złożoność psychologiczna bohaterów „Wujaszka Wani” ich rozterki, tęsknoty, paradoksalnie, doskonale rymują się z dylematami i kondycją współczesnego człowieka, który nagle stanął w obliczu wyborów ostatecznych, został zmuszony do postawienia pytań fundamentalnych. Pytania o sens życia w świetle podjętych niegdyś decyzji, o zasadność wyborów, które prowadzą nas na trudne ścieżki losu, o prawo do szczęścia, miłości i nieskrępowanego życia. Kiedyś mogły nam się wydawać jedynie romantyczne, odległe, typowe dla bohaterów literackich. Jednak dziś,  kto z nas nie miał podobnych refleksji? Przecież, podobnie jak bohaterowie Czechowa, obserwujemy, jak dewaluują się dawne wartości, kruszeją systemy, na naszych oczach rozpada się świat, który znamy. Ale nie tylko się rozpada, sami wciąż “odkładamy go na później”, jak spełnienie, nadzieje, życie.

Premiera: 3|5 czerwca 2021, Scena Pod Ratuszem.
Premiera online: 20|21 czerwca 2021, Play Kraków.
***

W spektaklu używane jest zadymienie sceny (wytwornica dymu). W trakcie spektaklu następuje wystrzał hukowy.

03.01.23\ "Nasz nowy dom"
onarecenzuje

Podobno, żeby dobrze wystawić Czechowa trzeba go pokochać. Po zeszłorocznym Wujaszku Wani Teatru Zagłębie w tym roku mogliśmy zobaczyć tę kanoniczną sztukę w wykonaniu Teatru Ludowego. Nie wiem czy twórcy tej inscenizacji kochają Czechowa, ale na pewno czytają go bardzo uważnie. Wielokrotnie nagradzany spektakl (m.in. Nagroda Główna XIV Festiwalu Boska Komedia) podczas I edycji Festiwalu Arcydzieł w Rzeszowie również otrzymał nagrody – m.in. za reżyserię (Małgorzata Bogajewska) i indywidualne kreacje aktorskie (Piotr Franasowicz, Piotr Pilitowski). Ta inscenizacja dramatu Czechowa, zupełnie odmienna w swojej estetyce od tej onirycznej Teatru Zagłębie, z początku może wydawać się zbyt zwyczajna – pozbawiona teatralnych lifehacków, które przeniosłyby ją na poziom metatetralny. Ale to właśnie ta wierność tekstowi dramatu w połączeniu z wybitnym aktorstwem decyduje o jej sile i autentyczności.

W opisie spektaklu Teatru Ludowego czytamy, że bohaterowie tej inscenizacji w 2021 roku wydają się nam szczególnie bliscy, bo podobnie jak my doświadczają swoistego rozpadu znanej im rzeczywistości. Od premiery spektaklu Teatru Ludowego wiele się jednak wydarzyło – atak Rosji na Ukrainę stał się cezurą w historii Europy nie tylko w przemówieniach polityków, ale przede wszystkim w naszym postrzeganiu codziennego życia. W kontekście wojny w Ukrainie motyw rozpadu świata rozpoczynającego się od mikro pęknięć w domu, w najbliższej społeczności wybrzmiewa mocniej niż w dniu premiery. Miejsce akcji spektaklu zawężone jest do jednego pomieszczenia – umownego domu, w którym spotykają się wszyscy mieszkańcy podupadającego majątku. Na scenografię (Anna Maria Karczmarska) składają się stary parkiet i tapeta we wzorki rodem z PRL –u. Ta przestrzeń oświetlona mocnym żółtym światłem (reżyseria światła Dariusz Pawelec) robi wrażenie domu, który czasy świetności ma już dawno za sobą. Fragmenty żyrandola na podłodze oraz folia malarska okrywającą meble i ściany potęgują efekt permanentnego remontu. W tym domu większość sprzętów jest zepsuta, mimo często podejmowanych prób naprawiania usterek. Bohaterowie tej inscenizacji tkwią w marazmie, chociaż wydają się wiecznie zabiegani, zmęczeni niekończącym się w remontem. A przez to ludzcy zanurzeni w swojej codzienności. Wcielający się w nich aktorzy grają w powściągliwy sposób wydobywając szczerość i prostolinijność swoich bohaterów. Ubrani w zwyczajne kostiumy – jeansy, bezrękawniki, flanelowe koszule upodabniają się do współczesnych ludzi. Ich aktywność jest złudna – tkwią w bolesnej codzienności będącej dla nich źródłem nieustannych cierpień. Świadomi swoich drobnych wad i śmieszności tworzą wspólnotę, która mimo dzielących ją różnic podejmuje próby nadania życiu pozorów normalności. Tę normalność próbują urzeczywistnić poprzez zanurzanie się w codzienności. Celebrują posiłki nadając im ceremonialny charakter.

Liczne sceny przy stole, tak charakterystyczne w twórczości Czechowa, w tym spektaklu odsłaniają potrzebę przynależności do wspólnoty. Postacią uosabiającą najmocniej lęk przed odrzuceniem jest Tielegin – zubożały ziemianin w młodości porzucony przez żonę(Tadeusz Łomnicki). Tielegin akceptuje bez sprzeciwu decyzje domowników ze strachu przed potencjalnym konfliktem. Oczywiście, nie można zapomnieć, że w tamtych czasach szlachcic będący na utrzymaniu gospodarza musiał podporządkować się zasadom panującym w majątku. Tielegin Łomnickiego boi się wyrwać z marazmu, w którym częściowo tkwi na własne życzenie. Frapującą milczącą kreację tworzy Jadwiga Lesiak. Jej powściągliwa wycofana Niania obrazuje w sposób symboliczny stan psychiczny wszystkich bohaterów spektaklu – oni jeszcze miotają się, wyrzekają na los – ona  tkwi w letargu zobojętniała na wszystko.

Twórcy tego spektaklu nie nadpisują tekstu, lecz wypełniają go uważną grą, tworząc emocjonalnie wiarygodnych bohaterów. Profesor Seriebriakow (Kajetan Wolniewicz)i jego młoda żona (Roksana Lewak) mimo swojego odmiennego statusu społecznego (on wybitny naukowiec, typowy mieszczuch gardzący wsią, ona –absolwentka konserwatorium, nie przywykła do pracy) nie kontrastują z resztą mieszkańców. Przeciwnie – z każdą kolejną sceną upodobniają się do nich wylewając swoje lęki i frustracje. Helena – poczucie niespełnienia, brak celu w życiu, frustrację seksualną. Jej mąż profesor wydaje się kierować zdrowym rozsądkiem, a jednak jest emocjonalnie nieobecny, niewrażliwy na potrzeby domowników. To dlatego Helena fascynuje się Astrowem (Piotr Franasowicz)szlachetnym pijakiem, pragnącym uporządkować świat, a nie potrafiącym uporządkować własnego życia .Astrow sadzi lasy, wydaje się być autentycznie zainteresowany ekologią. Ale jego sprawczość jest pozorna, pozostaje cynikiem o złotym sercu.

Spektakl Bogajewskiej polemizuje z tezą, że codzienna praca jest jedną z ważniejszych wartości w życiu człowieka. Osobami, które w najbardziej bolesny sposób uświadamiają sobie bezsens dotychczasowych wysiłków są Wania i Sonia. Tytułowy wujaszek w interpretacji Piotra Pilitowskiego, to nerwowy, wiecznie zapracowany mężczyzna. Jego konflikt wewnętrzny przejawia się w drobnych gestach, nerwowym mrużeniu oczu, zaciskaniu ust, blednięciu. Im bliżej finału spektaklu tym bardzie uświadamia sobie bezsens swojej egzystencji. Towarzyszy mu Sonia (Anna Pijanowska) ciężko pracująca w rodzinnym majątku, uwikłana w rodzinne zależności, nieszczęśliwie zakochana w Astrowie głupią pierwszą miłością. Aż przydałby się ktoś, kto by nią potrząsnął i wytłumaczył, że jest młodą wartościową dziewczyną, jej życie dopiero się zaczyna. Ale w świecie Czechowa taka osoba nie istnieje. System wsparcia dla osób w kryzysie , którymi bez wątpienia są wszyscy bohaterowie spektaklu dopiero gdzieś się tworzą. Na razie bohaterowie dryfują, koczują śniąc swoje sny o potędze. W interpretacji Pijanowskiej słowa Soni wypowiedziane w finale: „Trzeba żyć, wujaszku Wania, trzeba pracować…” wybrzmiewają jak wołanie o pomoc. Jak żyć skoro wartości, w których nas wychowano okazują się pustymi hasłami. Jak żyć, jak żyć…?

 

 

-----------------------------------------------------------

23.08.22\ „Nie wolno"? To za „nie wolno" – wypijmy!
Jan Gruca Dziennik Teatralny Kraków

Na scenie pusto, widzimy jedynie jednolitą scenografię przedstawiającą nijakie wnętrze domu ziemiańskiego. Uwagę przykuwa wypukła wyrwa w parkiecie, jakby coś rozsadzało ten dom od środka. Za chwilę pojawią się aktorzy. Światła gasną by po paru sekundach wrócić. Pojawili się. W powietrzu momentalnie czuć zawieszoną nudę, frustrację i jakieś przytłaczające niespełnienie. Duch Czechowa gęsto wpadł na scenę.
Małgorzata Bogajewska rosyjskiego klasyka sytuuje w ciasnej, niemalże klaustrofobicznej przestrzeni na małej Scenie pod Ratuszem na krakowskim rynku. Tragedie bohaterów „Wujaszka Wani" widzowie mają niemalże na wyciągniecie ręki, w samym centrum wielkiego miasta, a jednak gdzieś na uboczu, w kameralnej ciszy odległej kilka metrów od rynkowego rozgwaru. Trafne to i jednocześnie bardzo poetyckie w kontekście tematu sztuki Czechowa.

Reżyserka do „Wujaszka Wani" podchodzi w sposób jak najbardziej klasyczny, bez zbędnego udziwniania i efekciarstwa. Myślę, że wiara w siłę tekstu Czechowa, jak i w umiejętności aktorów Teatru Ludowego była kluczowym czynnikiem do stworzenia przejmującego i szczerego przedstawienia, które dosadnie – ale też subtelnie i z wyrafinowaniem – komentuje otaczającą nas rzeczywistość. Pięknie na przykład wypada końcówka pierwszej części, kiedy Helena na wieść, że jej mąż Sieriebriakow stwierdza, że zagrać na pianinie jej „nie wolno!", postanawia wraz z Sonią za „nie wolno!" podnieść kieliszek, bo cóż innego można zrobić? Tutaj – rzecz jasna, w Rosji – co najwyżej można pić.

Chociaż „Wujaszek Wania" w Ludowym zrobiony jest klasycznie, to Bogajewska odczytała ten dramat świeżo, bardzo aktualnie. I nie tylko mam na myśli feministyczną perspektywę; krakowski spektakl opowiada przede wszystkim o dużej części naszego społeczeństwa, bo o niższej klasie średniej, która – pozostawiona bez wyboru – przez większość życia ślęczy nad papierami w biurach i niewiele z tego życia ma. No, maksymalnie może sobie trochę ponarzekać, że „dzisiaj cierpi, jutro będzie cierpieć, a potem życie się skończy", ale taki Robotnik – postać dopisana przez reżyserkę – nawet na narzekanie czasu nie ma, bo trzeba pracować i naprawiać podłogę. Podłogę, której naprawić się notabene nie da, co w odniesieniu do akcji dramatu jest dość wymowne.

Skoro już o bohaterach dramatu coś zdążyłem wspomnieć, to muszą państwo wiedzieć, że aktorstwo w „Wujaszku Wani" Bogajewskiej jest z najwyższej półki. Znakomicie wypada Piotr Pilitowski w roli tytułowego Wani. Jego zgorzkniały Wojnicki, jak nie rozpity, to skacowany, budzi żałość, ale chwilami też współczucie. Tyle stłamszonego gniewu na cały świat i zrezygnowania dawno nie widziałem na żadnej scenie. Niemniej, Wania pod koniec spektaklu znajduje sposobność by w pełni dać upust swojemu gniewowi i próbuje on targnąć się na życie profesora Sieriebriakowa, z kolei Sonia takiej sposobności nie znajduje i swój żal do świata trzyma do samego końca. Wcielająca się w nią Anna Pijanowska kończy spektakl potężnym monologiem, prowadzonym na (bardzo cienkiej) granicy płaczu. Już ma ona pęknąć, wybuchnąć bezradnym płaczem, a Pijanowska znajduje w sobie siłę by w swej rozpaczy pójść jeszcze o krok dalej... i jeszcze o krok... i jeszcze... a mimo wszystko nie wybucha. Zamiast tego dusi ten ból w sobie, wraca do papierów, pociąga krótko nosem, a gdy przejęty wujaszek na nią spogląda, odpowiada z temperamentem „pisz, wujaszku" i spektakl się urywa. Imponująca rola i poetycka końcówka zarazem. Nim ja natomiast przejdę do końcówki tego akapitu, wypadałoby mi jeszcze wspomnieć o Roksanie Lewak w roli Heleny i Piotrze Franasowiczu w roli doktora Astrowa. Helena w interpretacji Lewak nie jest jedynie znudzoną mieszczanką przebywającą gdzieś daleko za miastem – jest to przede wszystkim kobieta zduszona zarówno przez swoje decyzje jak i przez normy społeczne, w której przyszło jej funkcjonować; nawet jeśliby szczerze chciała pokochać Astrowa, to nie mogłaby sobie na to uczucie pozwolić. Astrow z kolei będąc człowiekiem, który jako lekarz poświęcił swoje życie innym, co najwyżej może sobie pobiadolić o straconym życiu, braku miejsca na uczucia i zalać swoje zgorzknienie litrami gorzkiej. W Astrowie Franasowicza zawiera się esencja poświęcenia, które jest motywem przewodnim tego dramatu. W świecie, gdzie wszyscy się poświęcają – no, może poza uosobieniem patriarchatu, Sieriebriakowem – bo po prostu muszą, Astrow znajduje w sobie siłę by dbać o lokalne lasy, by przyszłe pokolenia o wspomniały „o kimś, kto te drzewa posadził". Przez to właśnie, choć bywa śmieszny i żenujący w swoim alkoholizmie, Astrow porusza swoją bezinteresownością – a Franasowicz skutecznie znajduje w sobie środki wyrazu by tę śmieszność, żenadę i wielkoduszność wiarygodnie ukazać na scenie.

Scenografia spektaklu, mimo że jest raczej jednolita, ma wymiar symboliczny i przy tym – jak to się mawia w środowisku – „wygląda". Na scenie widzimy zapyziałe, ciasne wnętrze, początkowo przykryte przezroczystą folią. W głębi widać wspomnianą wyrwę w panelach, a naprzeciw tejże wyrwy elegancki żyrandol leżący na podłodze. I oczywiście – sporo starych, drewnianych, niewygodnych mebli. Myślę, że niewiele trzeba tu dodawać. Anna Maria Kaczmarska doskonale przekłada tekst Czechowa na język przestrzeni.

Naprawdę warto, drodzy państwo, wybrać się pod krakowski ratusz i nie mówię tego, bo spektakl pozgarniał masę nagród – o tym idąc na spektakl, sam nie wiedziałem. Aktorstwo jest wielkie, scenografia mądra i ładna, a interpretacja Małgorzaty Bogajewskiej przemyślana, dogłębna i – przede wszystkim – bardzo na czasie. Dlatego właśnie sądzę, że „Wujaszka Wanie" z Ludowego obejrzeć po prostu trzeba.

---------------------------------------------------------------

17.08.2022 \ Może wódeczki?
Pani RedAktor - Blog Pani RedAktor

To pierwsze zdanie, które pada na scenie podczas „Wujaszka Wani” z Teatru Ludowego w Krakowie. W tłumaczeniu Agnieszki Lubomiry Piotrowskiej Wania staje się wujkiem, jego powszechnie znana wesołość i komediowość zamienia się w tragedię, a problemy postaci stają się bardziej współczesne, obecne, bliskie. Punkt ciężkości zostaje zmieniony – już nie ma żartów. Zostało samo życie.

Jestem zdania, że Czechowa nie da się czytać – trzeba go doświadczyć. Na małej Scenie Kameralnej Teatru Dramatycznego postawiono scenografię w postaci salonu. Klaustrofobicznego salonu – siedząc z brzegu nie byłam w stanie w pełni zajrzeć do środka. Ściany, meble, nawet naczynia pokryte są folią malarską. Na jednej z tapet widać ogromną plamę, która z jakiegoś powodu nie została zamalowana. Być może dla niej jest już za późno – nikt jej nie dostrzega ani nie uważa za problem. Tak samo jest z Wojnickimi – zostali zatrzymani w czasie. Żyją z dnia na dzień, „po czechowowsku”: bez perspektyw na przyszłość, z przypadkowymi ludźmi, nieproszonymi gośćmi, mieląc przeszłość jak gdyby można było cofnąć się w czasie i znaleźć antidotum na dawną nudę. Nikogo nie zaskoczę, kiedy powiem, że im się nie udaje.

„Wujaszek Wania” Małgorzaty Bogajewskiej wzbudza jednak nie tylko politowanie nad losem tej rodziny, ale wzmaga niepokój, którego doświadcza każdy człowiek: a co będzie ze mną? Czy zawsze będę żyć tym szarym życiem, wplątując się w sytuacje bez wyjścia? Czy przeżyję kiedykolwiek coś ekscytującego?

W spektaklu w zasadzie nie dzieje się nic spektakularnego – ot, wszyscy rozmawiają, piją, znowu rozmawiają, znowu piją, awanturują się, ale bez przesady – nie tak na poważnie, by coś mogło się zmienić. Patrząc na to z perspektywy widza dostrzega się w zasadzie triumf niemocy, która opanowała cały świat przedstawiony. Patrzymy na codzienność, ale momentami mamy już jej dość – w końcu chodzimy do teatru po to, aby się oderwać od życia. Nie ma jednak wątpliwości, że jest to celowy zabieg: w ciągu niemal 2,5-godzinnej sztuki znużenie dopadło mnie nie raz. Irytowałam się: ile można grzebać się w przeszłości?! Trzeba poszukać rozwiązania, a nie rozpamiętywać chwile, które już nie wrócą! Ale gdyby było tak jakbym sobie życzyła – nie byłby to Czechow.

Ostatnio zachwycają mnie krakowscy aktorzy, tak było i tym razem. Nie ma tutaj przypadkowości – postaci są głęboko przemyślane. Zainteresowanym polecam zajrzeć do artykułu Łukasza Drewniaka „Tył na przód” – lepiej bym tego nie ujęła. Bogajewska nie ucieka od trudnych przeżyć – pozwala im wybrzmieć z należnym im szacunkiem. Nie bagatelizuje, nie ocenia, nie wyśmiewa – sprawia, że możemy poznać perspektywę każdej z postaci. Sami wyciągniemy wnioski.

---------------------------------------------------------------

Domagała się Kultury / Tomasz Domagała
Uwielbiam oglądać spektakle, które „wszyscy już widzieli”. Gdy role aktorów w nim stworzone przeszły już weryfikację - najczęściej w głowach samych artystów - przyjaciół, rodziny, widzów i największych festiwali (dostając na nich najważniejsze nagrody), przychodzi czas na „czystą”, niczym niezakłóconą, teatralną robotę. Widz zaś może wreszcie zobaczyć esencję spektaklu, dostać od artystów to, czym chcieli go oni obdarzyć naprawdę. Weryfikacji podlegają też wtedy wszystkie elementy spektaklu, rzeczy ważne stają się jeszcze ważniejsze, mniej ważne – tracą znaczenie. Zresztą sam widz ma również inną perspektywę, ogląda to, co tu i teraz, bez ekscytacji, że oto uczestniczy w jakimś szczególnym przedsięwzięciu. Ot spektakl teatralny - tylko tyle i aż tyle! Dokładnie wczoraj, podczas turystycznego wyjazdu do Krakowa, podkusiło mnie, żeby kolejny raz zobaczyć "Wujaszka Wanię" Małgorzaty Bogajewskiej z Teatr Ludowy, spektakl słynny i nagradzany (Grand Prix BK 2021). Poszedłem pod Ratusz z biegu, reagując trochę instynktownie na fejsbukowy post jednego z aktorów, informujący, że w środku wakacji grają i zapraszają. I muszę powiedzieć, że to był strzał w dziesiątkę, przeżyłem bowiem w teatrze jeden z najpiękniejszych wieczorów tego roku. Ale tak to jest, gdy na międzyludzkim spotkaniu (teatr to przecież nic innego), nikt nic nie musi. A co zostało z samego "Wujaszka Wani", gdy nie było już oczekiwań? Przede wszystkim koronkowa aktorska robota! O ile kreacje Piotra Pilitowskiego (Wania) oraz Piotr Franasowicza (Astrow) wciąż robią piorunujące wrażenie, o tyle pozostali artyści wreszcie odnaleźli właściwe tony dla swoich postaci; rozwinęli je w sensie działań, ale i duchowo, zaczęli się nimi bawić. Ważna też jest uważność na partnera, słuchanie go, odpowiedni czas reakcji, który wczoraj był po prostu do pozazdroszczenia. Miałem wrażenie, że wreszcie nikt nigdzie się w tym spektaklu nie spieszy, w cenie jest czekanie, aż stan emocjonalny się pojawi, znikło zaś gdzieś udawanie, że już jest. Jadwidze Leśniak, Roksanie Lewak, Barbarze Szałapak, Tadeuszowi Łomnickiemu, Kajetanowi Wolniewiczowi i Piotrowi Piesze bardzo za to dziękuję! Spektakl był też nieco inny, gdyż w roli Soni zobaczyliśmy nie nagradzaną za tę rolę, Maję Pankiewicz, a etatową aktorkę tego teatru, Annę Pijanowską. Inny, nie znaczy gorszy! Sonia wydawała się tu trochę bardziej ekstrawertyczna, co przekładało się na większą widoczność męki niespełnienia jej miłości. Znakomicie zagrała Pijanowska scenę pożegnania z „macochą”, którą chwilę wcześniej złapała na czułościach z ukochanym Astrowem a więc zdradzie, takich zresztą świetnych drobnych mikroscen, gestów, reakcji było w tym spektaklu mnóstwo! I tu bym postawił kropkę, siłą bowiem tego "Wujaszka Wani" jest relacja aktorów do swoich postaci oraz tekstu Czechowa. Mniej ważna okazała się scenografia (bardzo się zżymałem po premierze, że nie wykorzystano jej potencjału i zaklętych w niej narracji), kostiumy czy kiczowata momentami muzyka. A to dlatego, że wszystko, co najlepsze, dostajemy tu od człowieka, a to w teatrze uważam za najpiękniejsze!

---------------------------------------------------------------

07.06 42.WST WUJASZEK WANIA TEATR LUDOWY W KRAKOWIE

Ewy Bąk z portalu OKIEM WIDZA

Małgorzata Bogajewska proponuje WUJASZKA WANIĘ Antoniego Czechowa w formie kameralnego teatru. Płynącego od motywacji, czucia, przeżywania do zrozumienia, oswojenia, akceptacji. Reżyseruje spektakl skupiony na budowaniu napięcia, gęstniejący emocjonalnie. To sztuka najwyższej, najszlachetniejszej próby.

Wnętrze domu jest klaustrofobiczne, stare, zużyte, w nieustającym remoncie. Skrzydłami ścian otwiera się na cały świat. Nie zdradza, że jest więzieniem, klatką, schronieniem. Uprzedmiotowionym marzeniem, samotnością, koniecznością bez alternatywy, bez możliwości wyboru. Jasny, ciepły kolor ścian, przykrytych cienką, ochronną folią, buduje atmosferę tego domu, rozświetla wnętrze. Mieszkańcy doskonale się wpisują w to otoczenie. Nie wiadomo, czy świat ich ukształtował, czy to oni świat na własne podobieństwo stworzyli i nieustannie, bez końca go remontują, zmieniają. I tak obraz zwykłej, normalnej, przeciętnej rodziny trwa poza konkretnym miejscem, poza czasem. Choć mówi się o nim, nie ma samowara. Jakby nie ma Czechowa. Jest człowiek, świat w kryzysie. Jego świadomość, czucie, udręka życia. Krystaliczne człowieczeństwo.

Bohaterowie są w fazie schyłkowej, na końcu drogi, która decyduje o kształcie, przeznaczeniu, sensie życia. Każdy z indywidualnym programem ale też już z bagażem porażek, klęsk, rozczarowań. Ze zdiagnozowaną ich przyczyną. Sztuka prezentuje końcówkę rozpoznania. Definiuje podsumowanie. Gdy się wszystko rozstrzyga, decyduje, kończy, a potem już będzie tylko zmierzało do ostatecznego rozwiązania-śmierci. Bez zmian, bez fajerwerków, bez walki. Ale z jakimś nieokreślonym do końca wrażeniem, że  nieważny jest ten ujemny bilans życia, brak miłości, brak szczęścia, spełnienia, rozczarowania.  To właśnie w tych usiłowaniach, próbach, syzyfowej pracy jest sens życia. W zapale, intencji, konieczności. W upokorzeniu, poświęceniu, samotności i świadomości daremności wszelkiego wysiłku. Bo nie o samo przeżycie tu chodzi. Życie samo w sobie ma wartość i sens. I wszystko, co ze sobą niesie. Dobro i zło. I wszelkie ich niuanse, odcienie. Wszystko.

W takim punkcie granicznym jest Niania(Jadwiga Lesiak). Ma demencję. Siedzi milcząca, nieobecna, wycofana. Już się nie krząta, nie robi na drutach, reaguje nieadekwatnie do sytuacji. Gaśnie. Robi wstrząsające wrażenie. Ale wystarczy być. Wiemy, kim była, co robiła. Czujemy, że odchodzi. I choć jest to widok bolesny, przejmujący, trudny do zniesienia, to mamy świadomość, że jej życie pełne pracy, oddania, służbie, jest spełnione. Jadwiga Lesiak pozwala nam w pełni odczuć tę intensywną, choć prawie milczącą obecność. 

Maria Wojnicka, wdowa i matka, pozostaje zamknięta w swoim świecie. Powtarza jak mantrę, że należy wierzyć i słuchać profesora. Ukształtowana przez przeszłość, w niej tkwi ubezwłasnowolniona. Jak pozostałe kobiety nie ma wiele do powiedzenia. Barbara Szałapak gra osobę, która ma wszystko za sobą. Niczego już nie dokona, niczego nie zmieni. Tym bardziej samej siebie. Upiera się tylko przy swoim ślepym oddaniu fałszywemu, męskiemu autorytetowi. 

Profesor Seriebriakow(Kajetan Wolniewicz), zdziecinniały hipochondryk jako naukowiec jest skończony, czeka na śmierć terroryzując otoczenie z zaciekłością, zaborczością stetryczałego starca, który boi się bólu, a tak naprawdę śmierci. Nic nie osiągnął, nic nie znaczy a jednak próbuje wpływać na życie innych. Irytuje swoją pewnością siebie, mimo że wie doskonale jak jest słaby, bezsilny. Nie sprzeda domu, nie kocha żony. Jest całkowicie bezużyteczny a jednak to jego obecność tak mocno elektryzuje otoczenie, powoduje, że wszyscy się zmieniają i mają szansę spojrzeć na siebie z innej, podsumowującej ich życie perspektywy. To starość histeryczna, zdziecinniała, bez godności, ale ponieważ taka jest, dopomina się uwagi, troski i w końcu ujmuje, wzrusza. Żona przy nim zostaje. 

Tielegin (Tadeusz Łomnicki), rozbitek życiowy ośmieszony przez żonę, do końca robi wszystko, by nie stracić radości i wiary w życie. Nie przeszkadza mu, że gra na ukulele. A gdy jeszcze śpiewa, rozbraja smętki, choć na moment, na mgnienie. Dowodzi, że może nie trzeba zbyt głęboko rozpamiętywać swego cierpienia, nie rozszarpywać ran. Bo to zabija, niszczy. Wybaczenie, a przynajmniej dystans do tych, którzy nas krzywdzą, pomoc im przynosi ulgę, daje poczucie, że robi się, co trzeba. Tadeusz Łomnicki z powodzeniem gra ciepłą postać, która naiwną, ufną wiarą kocha życie i swoją obecnością niepostrzeżenie wprowadza spokój, równowagę, radość. 

Wujaszek Wania(Piotr Pilitowski ) żył zawsze dla innych, nigdy dla siebie. Ze świadomością, że inaczej nie można. Zrezygnował z siebie i nic dziwnego, że nic mu na koniec nie zostało. Może poza uczuciem, że inne wybory, byłyby dla niego lepsze, szczęśliwsze. Ale taka myśl nie dawała mu żyć tylko przez chwilę. Wystrzeliła i zgasła. Pozostał do końca, kim był zawsze-dobrym, pracowitym człowiekiem. Wszystko przyjmował z pokorą. Ból skrywał. Scena, kiedy wchodzi z kwiatami i widzi Astrowa z Heleną, jest tym momentem, w którym wiemy co czuje, gdy cierpi z powodu straty/ nie tylko  kobiety, którą, wydaje się mu, że kocha ale wszystkich innych życiowych możliwości, z których zrezygnował/. Piotr Pilitowski doskonale potrafi oddać skalę dramatu tej postaci.

Doktor Astrow(Piotr Franasowicz) młodszy a już zmęczony życiem i sobą mężczyzna, też ciężko pracował przez całe życie. Jego miłość do ludzi, świata, piękna nie potrafiła go jednak ocalić. Kochał deklaratywnie (Helena),  nie chciał być z osobą, która była mu bezgranicznie oddana(Sonia).  Tylko pragnął, całe życie pragnął, nawet wiedział czego pragnie a ponieważ nie wierzył w siebie i starał się za mało, pozostał z niczym. Świadomość, że życie w swej istocie nie ma sensu, zagłuszał pijaństwem na umór. Piotr Franasowicz gra młodego, pełnego werwy, energii Astrowa. Dynamicznie, sugestywnie. Tym bardziej dramatycznie odczuwa się brutalnie cyniczne zachowanie jego bohatera. Szczere wyznania. Samooskarżenia. I końcowe wycofanie. 

Piękna, namiętna Helena(Roksana Lewak) wszystkich rozpala ale nikogo nie zaspokaja. Jest  tajemniczym przedmiotem pożądania, jednak zmarnowała wszystkie atuty: talent muzyczny, urodę, zmysłowość. Szansę na szczęście straciła w momencie wyboru profesora Seriebriakowa na męża. Kolejne jej decyzje były konsekwencją pierwszej. Cały potencjał zaprzepaściła. Pogrążona w melancholii, bez miłości traci chęć do życia. Rezygnuje z oferty Astrowa, znosi humory męża, który staje się coraz bardziej uciążliwy, próbuje nawiązać bliższe relacje z Sonią. Rozumiemy ją, bo Roksana Lewak dokładnie swoją grą odkrywa motywacje, wyjaśnia wybory, ilustruje zachowanie Heleny. Żal nam tej młodości straconej, tej urody tylko do kontemplowania, podziwiana.  I tego, że się poświęca, choć każda inna decyzja byłaby złym wyborem(Astrow, Wujaszek Wania). Tragizm tej postaci polega na tym, że nie może żyć dla siebie. Pozostaje, jak inni, w sytuacji bez wyjścia. Marnotrawi potencjał, jest nieszczęśliwa i mimo że jest młoda, jej życie się skończyło. Nic się w nim już nie zmieni. Po kres.

Dobroduszna, ufna, oddana Sonia(Maja Pankiewicz) ujmuje swoją skromnością i skrywaniem bólu, na który nie zasłużyła. Przyjmuje cios za ciosem z pokorą, spokojem, godnością. Przemilcza te razy od ludzi, których kocha nad życie. Wybacza. Zakłamuje rzeczywistość, by nie stracić resztki radości, energii, siły niezbędnej do życia. Ona też jest młoda/jak Helena, Astrow/ ale wszystkie wątki jej życia już się domknęły. Życie Soni jest wypadkową decyzji niezależnych od niej samej. Będzie, jak było. Świadomość tego nie zabija jej a wzmacnia. Jest naturalna. Tak więc dalej uporczywie będzie pracować, trwać, żyć i to jest jej wybór. Maja Pankiewicz w subtelny, delikatny sposób pokazuje przemianę nieporadnej, nieśmiałej, zakompleksionej Soni w osobę, która przejmuje inicjatywę i bierze odpowiedzialność za siebie i innych. Z jakąś nadludzką dyscypliną, determinacją, akceptacją. Z wiarą. 

I w końcu mała dziewczynka, piękna jak aniołek, gra na skrzypcach. Ona jest początkiem, który może rozwinąć się w spełnione, szczęśliwe ciągi dalsze. Ma talent, potencjał, czas. Jej życie może przynieść to wszystko, czego zabrakło lub co stracili, zaprzepaścili bohaterowie Czechowa. Za czym tęsknili, za czym śnili, co naprawdę prawdziwie, mocno by ze wzajemnością pokochali. Bez duchowego cierpienia, bez zawodu, rozczarowania, zwątpienia. Czy jednak jest to możliwe? Warto pomarzyć, że tak. Warto pomyśleć, że wszystko jest możliwe.

Piękny, mądry, prawdziwy spektakl o ludziach, o życiu, o trudnym człowieczeństwie wyczarowała swoją sztuką Małgorzata Bogajewska. Przedstawia nam ludzi, którzy żyją wyłącznie dla innych, spragnionych miłości, szczęścia, spokoju. Daje odczuć klęskę tych wysiłków. Aktorzy z najwyższą maestrią oddali jej wizję  na scenie. Energia popłynęła ku widzom. Ci byli zachwyceni. Bo taka sztuka krzepi, wzrusza, uszczęśliwia. Nadal mocno działa. 

 

---------------------------------------------------------------

26 maja 2022 / Czechow prawdziwy do bólu
Barbara Hirsz _www.aict.pl o “Wujaszku Wani” Małgorzaty Bogajewskiej w Teatrze Ludowym

W „Wujaszku Wani” w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej wierzymy każdemu słowu, jakie pada ze sceny. A przecież Czechow to subtelności dialogu, z którego trzeba wydobyć światłocień duchowy postaci.

Te sztuki żyją w dialogu, w rozmowie, która jest kryzysem porozumienia. Przed Czechowem dialog w sztuce dawał możliwość prawdziwego porozumienia, u Czechowa – zauważył to Peter Szondi – rozmowa wyraża jego niemożliwość.

Małgorzata Bogajewska akcentuje niemożliwość od pierwszej sceny. W rozmowie doktora i niani. Wszystko w tej inscenizacj będzie inaczej, niż podpowiadają nasze doświadczenia, jakby dotychczasowe „Wujaszki Wanie” zostały przenicowane. Niania, osoba z drugiego planu, także i w rodznie, i na starość chciała być pożyteczna, krzątała się przy stole, albo robiła na drutach. Jadwiga Lesiak gra istotę pogrążoną w demencji, jej niania śmieje się radośnie, gdy Astrow wspomina pacjenta, który umarł mu pod chloroformem. Demencja to całkowita niemożność, Astrow gada sam do siebie. W tej prostej metaforze jest mowa o samotności.

Daremny dysonas między ludźmi przenika całe przedstawienie. Na przykład Helena. Roksana Lewak nie gra damy wyjętej z arystokratycznego towarzystwa, ale pełnokrwistą dziewczynę, istotę czułą, trzepocącą, lotną. To jakaś Alicja w krainie samotności. Potrzebuje ciepła, uczucia od męża, ale przegrywa ze starością, podagrą, a przede wszystkim z impotencją duchową Serebriakowa.

Mąż zabrania nawet grać na pianinie, jej, artystce po konserwatorium. Jakże to znaczące. Muzyka to podświadomość, liryka, emocje. W tym nieczułym domu serca drętwieją. Nawet to, że ściany i meble pokryte są folią pogłębia wrażenie zimna. Helena owija się w te folie, trzepoce niczym ptak, dusi się w tym domu, w tej rodzinie, pragnie erotycznej miłości. Rozumiemy ją, gdy lgnie do Astrowa, chodzi tylko o jeden pocałunek, Helena Roksany Lewak jest w tej chwili każdą kobietą, która pragnie chwilki szczęścia, bo nie znajduje go w życiu.

Małgorzata Bogajewska pokazała nam coś bardzo ważnego. Że inscenizując Czechowa trzeba wysnuć metaforę z konkretu. Tak jest ze wspomnianym już domem. Kilka lat temu Wieniamin Filsztyński, spadkobierca „metody Stanisławskiego”, pokazał w Warszawie akademicką realizację „Wujaszka Wani”. Na scenie odtworzono dom z heblowanych desek, wiatr za oknem poruszał firanką, Astrow jadł czerwone ogromne jabłko. Wszystko tam było prawdziwe, Ale czy była prawda?

Zamiast eleganckiego salonu na wsi scenograf Anna Maria Kaczmarska pokazuje dom wymagający ciągłych remontów, robotnik co i raz naprawia podłogę, i przeszkadza w rozmowie, wnętrze osłonięto folią przed kurzem. To właściwe tło dla życiowych rozbitków.

Prawdę wydobywa się z podtekstu, powstaje ona w procesie zamierzonej przez Stanisławskiego pracy aktora nad rolą. Wyciska się ją z banalnej codzienności. Weźmy scenę pijaństwa. Jest tu pokusa, by odmalować rosyjską podchmieloną, rozśpiewaną duszę. Ale nie u Małgorzaty Bogajewskiej. Tu nie ma żadnego liryzmu á la russe. Piotr Pilitowski sieka na kawałki monolog Wani tak samo jak zakąskę pod wódeczkę. Bez sentymentu. Mężczyźni w tej inscenizacji są zwichnięci. Dlatego szukają ucieczki w alkoholu. Doktor Piotra Fronasowicza jest wypalony. A Tielegin Tadeusza Łomnickiego marzy już tylko o kluseczkach.

Sonia. Najbardziej znany jest monolog zamykający sztukę. Gdy zostają sami z wujaszkiem Sonia Mai Pankiewicz dostaje histerii. Rozpaczliwy płacz tego dziecka to wyznanie straszliwego bólu dziewczyny niekochanej przez nikogo. Ani przez ojca, profesora, któremu nawet na myśl nie przyszło zabrać córkę do tych lepszych światów, opłacoych ciężką pracą Iwana i Soni. Ani przez doktora. Właśnie widziała całujących się Astrowa i Helenę. To łamie jej serce.

Ze słów, jakie wyrzuca z siebie Sonia w ataku histerii, o obowiązku, o pracy, o Bogu, oby zlitował się nad tymi, którzy cierpieli i płakali – a jest to podsumowanie spotkania wszystkich postaci w tej sztuce – wydobyta została straszliwa tragedia egzystencji.

Barbara Hirsz
Wujaszek Wania”, reżyseria Małgorzata Bogajewska, Teatr Ludowy w Krakowie, premiera 3 i 5.06.2021 r.
Spektakl prezentowany na 42 Warszawskich Spotkaniach Teatralnych w 2022 r.

----------------------------------------------------

26.01.2022 Wszyscy jesteśmy dziwakami
Katarzyna Zimoląg - Dziennik Teatralny

Dramat "Wujaszek Wania" to taki nasz dobry, stary przyjaciel, który zdaje się trochę obumierać na polskich scenach. Historia pracującego Iwana, na utrzymanie majątku ziemskiego profesora Sieriebriakowa, wystawiana jest zazwyczaj w podobny sposób - powłóczyste suknie, piękne garnitury, słoik konfitur na stole i samowar, a wszystko to w pięknym wnętrzu. Mała scena pod Ratuszem okazała się respiratorem, który na przedłuży życie jednemu z najwspanialszych tekstów Czechowa!

Bohaterowie dramatu zmagają się z pytaniami o sens ich pracy, są sfrustrowani, ponieważ najlepsze lata życia strwonili na pracy, która nie przyniosła im szczęścia. Bohaterowie czekają tylko na moment, aby się napić i coraz mniej przeszkadza im fakt, że poranny kac nie przeszkadza im tak bardzo, nie zawstydza tak jak powinien. Najmłodsza bohaterka dramatu Sonia, zadaje sobie pytanie co robić, gdy kocha kogoś, kto przez lata jej nie dostrzega. Nieco starsza Helena, jej macocha, stara się odnaleźć w związku, który staje się jej więzieniem - poślubiła odnoszącego sukcesy profesora, który wyrzucony z uniwersytetu, nie chcąc odnieść porażki także w związku, zamyka się wśród swoich ksiąg, staje się wrażliwy tylko na ból związany z chorobami starości.

Reżyserka spektaklu, Małgorzata Bohajewska spojrzała na bohaterów dramat przez pryzmat życia współczesnego człowieka. Sprawiła, że nie ma w tym spektaklu ról drugoplanowych. Każda z postaci jest tak przedstawiona, że kradnie uwagę, gdy tylko wejdzie na scenę.
Iwan (Piotr Pilitowski), który ma już większą połowę życia za sobą, przejrzał na oczy i zrozumiał, że całe życie poświęcił dla swojego szwagra, który wcale nie jest aż tak wybitnym naukowcem za jakiego uchodził zanim został zwolniony z uniwersytetu. Choć cały dom Iwana żyje jeszcze w złudzeniu, to Iwan nie mając nic do stracenia buntuje się przeciwko zastanemu porządkowi. Jego otwarta pogarda, przyznanie się wśród najbliższych do tego, że zmarnował najpiękniejsze lata swojego życia jest naiwnym buntem, próbą wydostania się z niekorzystnego układu. Wujaszek kocha Helenę (Roksana Lewak), pragnie nakłonić ją do romansu, choć nigdy nie przekracza granicy fizycznej. Rozumie ją, podziwia, Helena jest jego jedyną szansą na nowe życie, lokuje w niej wszystkie swoje pragnienia i marzenia, których nie uda mu się zrealizować.

Telegin, zubożały ziemianin, którego żona zostawiła krótko po ślubie, ale ten, mimo że został ośmieszony w całej okolicy, wydaje pieniądze na utrzymanie nie jej dzieci. Telegin zwykle jest gdzieś w tle i pojawia się tylko gdy trzeba rozładować sytuację, ale nie na Scenie pod Ratuszem. Tutaj postać zbudowana jest tak, że Telegin wypełnia przestrzeń swoją naiwną wiarą, że należy kochać życie. Tadeusz Łomnicki, tworząc postać, zamiast klasycznego instrumentu dostał ukulele, które bardzo pasuje do jego bohatera.

Doktor Astrow (Piotr Franasowicz), podobnie jak Iwan ma świadomość, że najlepsze lata życia za nim, nie daje sobie szansy na wiarę w to, że jego życie będzie jeszcze piękne, że będzie z siebie zadowolony. Choć jest podziwiany, ponieważ mimo swojego zrezygnowania, zadaje sobie trud, aby analizować otaczającą go rzeczywistość, aby rozprawiać o złej gospodarce lasów, fatalnej sytaucji chłopów, zamiast wziąć los w swoje ręce, stale sięga do kieliszka, rozmyślając o nieudanej operacji, być może wynikającej z jego choroby alkoholowej. Jest przy tym, pełen życia, nic nie szkodzi, że tylko w stanie zupełnej nietrzeźwości. Ma odwagę wypowiadać niewygodną prawdę, ma odwagę rozkochać w sobie Helenę.

Wielkim, pozytywnym zaskoczeniem był dla mnie sposób przedstawienia Niani. Do tej pory, Niania, niosąca ukojenie, znak "starych, dobrych czasów", dzięki tej postaci, można było mieć nadzieję, że życie jakoś się poukłada. Tymczasem Niani odebrano tekst, podarowano jej w zamian chorobę do złudzenia przypominającą Alzheimera. Niania jest niema, nie rozumie co się wokół niej dzieje. Nerwowo obraca w dłoniach szklankę, a gdy Doktor zwierza jej się, że od miesięcy trapi go wspomnienie o pacjencie, który zmarł mu podczas operacji, Niania nie przerywa swojego nerwowego śmiechu. Obierając Niani głos, reżyserka pozbawiła bohaterów jedynej osoby, która daje bohaterom ukojenie, co jeszcze bardziej rozstraja ich świat.

Postacią, która skrada całą moją sympatię, uwagę i której postawa na długo zostanie mi w pamięci jest Sonia (wspaniale zagrana przez Maję Pankiewicz). Postać zbudowana jest tak, że mimo świadomości o bezradności, braku nadziei i perspektyw, bohaterka ma w sobie wielką siłę, trzyma w ryzach wszystkich domowników. Do końca walczy o Astrowa, nie poddaje się lekom, że nic dla niego nie znaczy. Ma w sobie naiwność dziecka, która sprawia, że czeka się na każdą wypowiedzianą kwestię. Sonia w spektaklu Teatru Ludowego ma charakter, jest niezłomna, niejednoznaczna.

Najbardziej w spektaklu podobała mi się relacja Soni i Heleny, choć przez Czechowa skazana na niepowodzenie to jednak Małgorzata Bogajewska postarała się, aby pokazać siłę porozumienia między kobietami. Sonia i Helena bardzo chcą się polubić, pasierbica jest ciekawa tego co ma do powiedzenia w jej sprawie macocha, liczy się z jej radą, opinią, podziwia ją. Helena szczerze doradza Soni, życzy jej jak najlepiej, zwierza się jej z zaufaniem, nie traktuje jej z pogardą. Bardzo przypadł mi do gustu taki sposób na przedstawienie spotkania tych dwóch postaci. I choć wiemy, że Soni pęknie serce z powodu Astrowa, Helena nie odbiera jej doktora z wyrachowaniem, miłość i pożądanie są silniejsze od jej moralności.

Reżyserka i zespół sprawili, że każda postać jest tu bardzo widoczna: Niania, której zabierając tekst, podarowano Alzheimera, Telegin, który wkłada wiele wysiłku, aby pokolorować ponury, szary świat, Astrow, który zachowuje się jak młody, czarujący, pełen życia mężczyzna, który nie wiedzieć, dlaczego utknął w miejscu bez sensu i perspektyw, Wujaszek Wania, który ma odwagę się zbuntować, Sonia, która swoją wiarą i naiwnością dziecka daje dodaje otuchy nie tylko bohaterom dramatu, Helena, która została zagrana tak, że można ją polubić i jej współczuć.

Dodatkowe postaci wprowadzone do dramatu przez reżyserkę - Pan, który zajmuje się wyremontowaniem pozostałości po wybuchu w kuchni i jego grająca na skrzypcach córka.

Mimo niewielkiej sceny, każdy z bohaterów dostał tyle przestrzeni, aby pozostawić widzów z wrażeniem, że nie ma w tym spektaklu drugoplanowych ról.

--------------------------------

09/2021 Do ostatniego okruszka
Łukasz Maciejewski - Miesięczniki Teatr

Za dyrekcji Bogajewskiej zespół artystyczny Teatru Ludowego nie tylko okrzepł, ale też niejednokrotnie potrafił zaskoczyć, a nawet zachwycić. Tak jest również w Wujaszku Wani.

Oglądałem ten spektakl latem, w długie upalne popołudnie, przechodzące z wolna w upalny wieczór. Scena pod Ratuszem Teatru Ludowego, centrum krakowskiego Rynku. Do teatru można dostać się wąskimi schodkami, wymijając kelnerów wnoszących do ogródków piwo. Turyści, kaskady śmiechu, trochę rozpaczliwa próba zaklinania losu, że pandemii nigdy więcej nie będzie. Bo jest lato, słońce, alkohol. Nie ma za to Czechowa. Na rozgrzanej płycie krakowskiego Rynku z kiczowatą bryłą Mitoraja trwa wakacyjny festiwal zagadywania losu. Wystarczy jednak zejść tych kilkadziesiąt schodków, wyminąć zmęczonych kelnerów i bar, żeby Czechowa odnaleźć, posłuchać, zostać z nim. Pan doktor od smutku nie wypisze recepty na szczęście, ale jak nikt potrafi zdiagnozować stan zawieszenia pomiędzy latem na krakowskim Rynku a melancholią na scenie.

Dla zdecydowanej większości widzów było to z pewnością kolejne spotkanie z Wujaszkiem Wanią. Znamy bohaterów, niektóre dialogi, wiemy, do czego to wszystko zmierza. Mimo to tekst Czechowa wciąż zaskakuje. Opowieść o klęsce, historia przegranej utkanej z małych liter, bez pretensji do wielkich, znowu uderza przenikliwością. Zmienia się wszystko, nie zmienia nic. W spektaklu Bogajewskiej jest przecież podobnie jak w większości inscenizacji Wujaszka Wani – to ta sama opowieść o pracy i o ofierze, o trwonieniu czasu i rozżaleniu, że mija, że nie udaje się go wypełnić wartościową treścią, nie udaje się również z nim wygrać. I jeszcze o miłości – uczuciu, które z reguły nie pojawia się, kiedy potrzeba, nie trafia do zainteresowanego albo nie zostaje odwzajemnione. O tym mówi Czechow w Wujaszku Wani, o tym opowiada większość nie tylko klasycznych dramatów, a jednak w spektaklu Bogajewskiej, być może nie było to do końca zamierzone, na plan pierwszy wysuwa się inna jeszcze intuicja. Czechow mówi najmocniej o strachu, o lęku przed nudą, i przed brakiem nudy, o lęku przed miłością, i o lęku przed życiem. Przed życiem najbardziej.

Oto oni: Aleksander Sieriebriakow grany przez znakomitego Kajetana Wolniewicza, piękna Helena – Roksana Lewak, Sonia – Maja Pankiewicz, Iwan – Piotr Pilitowski, wreszcie Astrow – Piotr Franasowicz. Mówią, przepraszają, zwierzają się, piją, jedzą. I bardzo się boją. Rozmowa jest swego rodzaju schronem, i zwierzenie jest schronem, jeżeli tego zabraknie, skończy się kruche status quo, zacznie walka o przetrwanie, aż do kolejnych słów, zwierzeń, do zapijania milczenia wódką. W tym momencie, tak poczułem, rozgrywa się jakiś absurdalny dialog pomiędzy górą a dołem, rzeczywistością na płycie Rynku Głównego w Krakowie a małą sceną Teatru Ludowego pod Ratuszem. Na górze śmieją się i krzyczą, na dole szepczą raczej i płaczą. Chodzi jednak w gruncie rzeczy o to samo. Strach przed. Przed tym, co nastąpi i czego nie będzie. Człowiek Czechowa nie tylko się boi, on się również wstydzi. Zawstydzić można się wszystkiego, życia przed wstydem, i życia po wstydzie. Bohaterowie Wujaszka Wani mówią wciąż o poświęceniu dla innych, o ofierze, ale to również ten sam strach, ten sam wstyd. Porażka ma różne wymiary i rozmiary. Ktoś się dobrze zapowiadał, ktoś mniej pił, ktoś częściej śpiewał, ale musiał przestać. Sprawa, rodzina, praca okazały się ważniejsze. W większości, poza starym Sieriebriakowem, są jeszcze młodzi, wiele mogliby zrobić, postarać się przynajmniej. To się nie uda. Oni się wstydzą, a boją może nawet bardziej, niż wstydzą.

Wujaszek Wania w Ludowym to nie jest Czechow przeładowany, wizualnie rozbuchany. Przeciwnie, scenografia Anny Marii Karczmarskiej jest więcej niż umowna. Trwa niekończący się remont. Folia ochronna pokrywa pianino, robotnik (Piotr Piecha) wciąż coś dłubie, przeszkadza, drażni rozdrażnionych. Tylko filiżanki zdradzają wcześniejszą urodę miejsca, tylko dźwięki rozstrojonego pianina sugerują, że kiedyś być może śpiewało się tutaj, tańczyło, a w użyciu był samowar. Przeszłość pracuje nadal, podczas gdy teraźniejszość przestała się wysilać. Wspomnienia, nawet smutne, łagodzą strach, pozwalają przetrwać. Zapomnieć chociaż na chwilę. Ten akurat motyw wydał mi się tożsamy z czasem, kiedy znowu chodzimy do teatru, jeszcze trochę niepewnie, nieufnie spoglądając na sąsiadów, zwłaszcza kiedy ukradkiem zdejmują maseczki. To jest niepewność czasu przejściowego, który się jeszcze nie określił, nie ma żadnej pewności niestety, czy został dany na zawsze, czy tylko na chwilę, do momentu kolejnego zamknięcia, kolejnego teatralnego lockdownu. W takim czasie, idąc za bohaterami Czechowa, można ukryć się za wspomnieniem z lepszych teatralnych Czechowów, i lepszego życia. Ukryć za czasem, który był.

Małgorzata Bogajewska w kolejnym podejściu do Czechowa (w 2014 roku, w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, wyreżyserowała Trzy siostry) pozostawia dramat poza czasem. Współczesne są kostiumy i scenografia, uniwersalne relacje międzyludzkie. Przy takim założeniu tym mocniej wybrzmiewają partie aktorskie, a trzeba powiedzieć, że za dyrekcji Bogajewskiej zespół artystyczny Teatru Ludowego nie tylko okrzepł, ale też niejednokrotnie potrafił zaskoczyć, a nawet zachwycić. Tak jest również w Wujaszku Wani.

Najważniejsza jest Sonia grana przez Maję Pankiewicz. To wobec Soni ogniskuje się większość wydarzeń scenicznych, do niej wreszcie należy poruszający finał. Sonia wobec Wani, Heleny, Astrowa. Bogajewska przy udziale Pankiewicz nie odczytuje na nowo tej postaci, nie chodzi zatem o reinterpretację, a o uważne, rzetelne zrozumienie tekstu, przeczytanie go z maksymalną powagą. Sonia w gruncie rzeczy mogłaby być taka jak Helena. Mówi: „Jestem brzydka”. Nie jest. Przyzwyczaiła się jednak do przyzwyczajenia na własny temat. Do oprawy, która jest, jaka jest. Ci sami ludzie, te same filiżanki, nawet uczucie niezmienne, umieszczone nie pod tym adresem, pod którym powinno się pojawić. Ciekawe, że to właśnie Sonia burzy spokój miejsca. Ten anioł, ta potulna. Nie jest złośliwa, na pewno nie jest cyniczna, chce dobrze, dobrze dla wszystkich, trochę także dla siebie, ale „wszyscy” są ważniejsi. Wujek, ojciec, praca, przywiązanie. Mimo to ta święta, ta piękna, trochę jak Iwona u Gombrowicza, przeszkadza samą obecnością, wyzwala podświadome pokłady niemocy, a może wstydu i rozżalenia, że nie każdy może być Sonią, ale i ona sama pewnie wolałaby być kimś innym. Zgrzeszyć, zakochać się, zadurzyć i pić wódkę z Astrowem. Nie zakocha się, nie napije, nie zmieni. Dobrzy ludzie mają (jeszcze) gorzej.

Iwan Wojnicki w ciekawej interpretacji Piotra Pilitowskiego wydaje się lustrem Soni. To są te same dwa oblicza, dwa profile osobowościowe bohaterów, stających w kontrze do pozostałych. Są jak inni – smutni i przegrani, tylko może nie zawsze się do tego przyznają. Wania może chciałby być inny, czasami powie coś nieprzyjemnego, powie szczerze, krzyknie i huknie, przecież szlachetność została mu przypisana niejako z nadania, a to nie tylko przyjemność, także balast. W tym układzie Astrow Piotra Franasowicza, inaczej niż w wielu odczytaniach tej postaci, jest bohaterem z prowincjonalnego romansu. Afekt, którym obdarzają zakompleksionego przeciętniaka dwie zakochane w nim kobiety, jest afektem bezradności. Jeżeli dookoła nie ma wiele, czy raczej nie ma zbyt wielu, zostaje w końcu jedynie przygaszona, przyprószona młodość Astrowa z dawnymi aspiracjami, talentami, marzeniami. W tamtych dawnych marzeniach można się było rzeczywiście zakochać, ale teraz? Tylko bezradność, tylko nuda. Można oczywiście domniemywać, że Helena (Roksana Lewak) przestałaby się nudzić, gdyby znalazła w życiu sens, znalazła pożytek, ale nawet się już nie stara. Jest jeszcze taka młoda, taka świeża, a przecież ją także zaczyna drenować ta sama erozja, która dotyka wszystkich bohaterów dramatu. Wszystko, i ciało, i wnętrze, przykrywa ta sama folia ochronna, którą w przedstawieniu zasłania się meble, krzesła, sprzęty. Folia jest jednak cienka, nie chroni i nie ochroni, wydaje się tylko pudrem, makijażem, spod którego po zmyciu wyłaniają się naga dusza i nagie ciało. Stare ciało profesora, upojone alkoholem ciało Astrowa, zmęczone ciało Iwana, nieszczęśliwa cielesność Soni.

Bohaterowie Czechowa w przedstawieniu Małgorzaty Bogajewskiej cały czas coś jedzą, piją. A to ser, a to wino. Marny zestaw, zubożała spiżarnia, produkty się kończą, ale zawsze coś jednak zostaje. Zajadanie stresów, zapijanie ich, konsumowanie żalu. Pod tym względem ponownie Wujaszek Wania w Ludowym dialoguje ze scenerią pozateatralną, z przestrzenią krakowskiego Rynku, krakowskich domów i wszystkich domów. Zajadanie lęku, zajadanie wstydu i desperacka walka o to, żeby to zajadanie było niewidzialne: nie zmienić się, nie przytyć. Mimo to jeść, jeść desperacko, kompulsywnie, bez sensu, wyjeść wszystko do ostatniego okruszka. I mieć kaca, że to za dużo, że niedobrze, że przesada. I że będą konsekwencje. Strach i wstyd, straszny wstyd.

--------------------------------

18.08.2021 Może nie dziś

Olga Katafiasz - Teatralny.pl

Dom Wojnickich wymaga remontu. Wybrzuszoną, nasiąkniętą wilgocią podłogę trzeba zerwać, tapety na ścianach nie wyglądają najlepiej. Wydaje się jednak, że ów stan nie jest przejściowy, że czas napraw, które niespiesznie przeprowadza Robotnik (Piotr Piecha), ulega nienaturalnemu wydłużeniu. Może dlatego meble w salonie przykryte są ochronną folią, jaką zdejmuje się wyłącznie w przypadku użycia sprzętów, na przykład stołowych naczyń. Wszystko w tym domu zdaje się wieczną prowizorką, scenografia Anny Marii Kaczmarskiej od razu wskazuje interpretacyjne tropy: to miejsce niejako utknęło w czasie, zatem jego mieszkańcy i goście utknęli w momencie życia, z którego nie sposób się wyrwać, pójść dalej.

W 293. Kołonotatniku (https://teatralny.pl/opinie/k293-tyl-na-przod,3301.html) Łukasz Drewniak poświęcił wiele uwagi bohaterom przedstawienia Małgorzaty Bogajewskiej. W jego interpretacji (a nie, jak kilkakrotnie podkreśla, recenzji), krakowski Wujaszek Wania opowiada o mężczyznach: Aleksandrze Serebriakowie (Kajetan Wolniewicz), Ilji Tieleginie (Tadeusz Łomnicki), Iwanie Wojnickim (Piotr Pilitowski) i Michale Astrowie (Piotr Franasowicz). „Aktorzy zasłonili aktorki. Zagrali swoje tematy głośniej niż one” – pisze Łukasz Drewniak, odczytując spektakl Bogajewskiej jako „dramat starzejących się i przegranych mężczyzn”. Owszem, to niewątpliwie najmocniejszy element tej scenicznej interpretacji, ale chciałabym zwrócić uwagę na bohaterki, o których w cytowanym tekście niewiele się wspomina. Drewniak świetnie analizuje znakomite role stworzone przez Pilitowskiego, Wolniewicza, Łomnickiego i Franasowicza, i jednocześnie przyznaje się do pewnej bezradności w odczytaniu ról, jakie zagrały Maja Pankiewicz (Sonia) i Roksana Lewak (Helena). „Dlaczego ja ich nie usłyszałem?” – pyta autor. No właśnie, dlaczego?

Moim zdaniem, przyczyną „niesłyszenia” Soni i Heleny jest nie tylko interpretacja tekstu i postaci, jakie zaproponowała reżyserka (o czym za chwilę), ale również fakt, że Roksana Lewak nie tworzy postaci na tyle interesującej, przyciągającej uwagę widza czy widzki w takim stopniu, by mogli oni uwierzyć, że nagle dwaj mężczyźni nie tylko zakochują się w pięknej i młodej kobiecie, ale są gotowi narazić dla niej swoją długoletnią przyjaźń. Inaczej w przypadku Soni – wierzymy, że uwięziona na prowincji dziewczyna, pracująca ponad siły, która dawno zapomniała o młodzieńczych marzeniach (albo wcale ich nie miała, bo od zawsze słyszała o genialnym ojcu), potrafi jednak kochać, tyle że Astrow nie odwzajemnia jej uczucia. Sonia jest bohaterką równie wyrazistą, jak czechowowscy mężczyźni, mimo że jest bardziej wyciszona, nie tak na scenie „widoczna”.

Skąd bierze się ta „niewidoczność” kobiet w przedstawieniu Bogajewskiej? Bo przecież są jeszcze Maria Wojnicka (Barbara Szałapak) i Marina, stara niania (Jadwiga Lesiak). Nie tylko stąd, że aktorzy tworzą swoje postaci silniejszymi środkami. Wydaje się, że kobiety pozostają w tym świecie zmarginalizowane, mogą tylko uwielbiać mężczyzn lub nimi pogardzać (jak Wojnicka uwielbia zięcia i pogardza synem), kochać się nieszczęśliwie (jak Sonia), żałować dziewczęcej naiwności (Helena). Czasem, jak córka i żona Sieriebriakowa, próbują ratować się „siostrzeństwem”, w którym nieoczekiwanie pojawia się erotyczne napięcie (to jeden z najciekawszych wątków przedstawienia). Mogą też, jak pogrążona w demencji Marina, po długim i pracowitym życiu na służbie zanurzyć się w swoim świecie, gdzie z rzadka dostają się odłamki rzeczywistości.

Bo rzeczywistość, ten prowincjonalny świat, niczym nie kusi, co więcej – zdaje się paraliżować wszelką energię, radość działania. Te dawno już uleciały, pozostaje tylko konsekwencja: jak Tielegin nadal kocha wiarołomną żonę i łoży na jej utrzymanie, tak pozostali bohaterowie muszą co dnia robić to, co dotąd. Wania usiłuje wyrwać się ze swojego życia, bezskutecznie. Sonia chce mu nadać nowy bieg, bez powodzenia. Wujaszek Wania Bogajewskiej to spektakl o ludziach wypalonych w świecie, któremu wygodniej korzystać z ich obniżonego przecież potencjału – wówczas są przewidywalni, nie zagrażają status quo. Drobne incydenty, jak ten ze strzelbą, tylko utwierdzają bohaterów w przekonaniu, że nic się nie da, niczego się nie zmieni, w sumie nie jest najgorzej.

Finał przedstawienia jest równie niespektakularny, co poprzedzająca go akcja, mimo zapisanych w tekście Czechowa zdarzeń. Jak gdyby nie tylko meble czy zastawa były pokryte warstwą ochronną, ale również kobiety i mężczyźni – stroniący od ekstrawertycznych gestów. Bogajewska pokazuje powszedniość, niemal banalność ludzkich dramatów. Każda z postaci w tym świecie wybrała źle, każda fatalnie się pomyliła, zawierzając albo ulotnym czy daremnym uczuciom, albo wierze, że jest się istotnym, niezbędnym elementem jakiegoś Sensu.

Wujaszka Wanię na Scenie pod Ratuszem ogląda się bez gwałtownych emocji. Jakby ta niemoc, dziwny bezwład udzielały się również nam, siedzącym na widowni. Nic już nie zmienimy, wszelkie mniej lub bardziej żałosne próby przezwyciężenia beznadziei spełzają na niczym. Może w tym świecie najlepiej odnajduje się stara niania, w umyśle której czas uległ zatarciu, unieważnieniu.

--------------------------------

04.08.2021 - Co powoduje tę codzienną gorycz?

Monika Morusiewicz -Dziennik Teatralny Kraków


W Wujaszku Wani bohaterowie nie czekają na szczęśliwe zakończenie - wiedzą, że nigdy nie będą spełnieni. Każdego dnia towarzyszy im marazm, zmęczenie i świadomość błędnych decyzji (podjętych przez nich samych czy przez los), od których nie da się uciec. Noszą więc ten swój dramat, przekraczając niekiedy granice szaleństwa.
Na scenie Teatru Ludowego do kresu wytrzymałości dochodzi przede wszystkim Iwan Wojnicki (Piotr Pilitowski), który zarządza gospodarstwem szwagra – emerytowanego profesora Aleksandra Seriebriakowa (Kajetan Wolnicki). Wraz z jego córką z pierwszego małżeństwa – Sonią (Maja Pankiewicz) ciężko pracują, żeby wysyłać profesorowi cykliczne wsparcie finansowe. Wraz z upływem czasu Iwan zauważa, że kariera szwagra, dla której poświęcił najlepsze lata życia, to pozór i kłamstwo. Choć w przeszłości cytował z pamięci fragmenty dzieł profesora, to teraz już wie, że to intelektualna pustka. Stoi więc na scenie – psychicznie obnażony, świadomy swojej klęski i przegranego życia.

Piotr Pilitowski emocjonalnie wczuł się w rolę 47-letniego człowieka, który zaczyna podsumowywać to, czego dokonał i widząc tylko straty, dochodzi do ostatecznych decyzji. W większości scen Iwan jest napięty, agresywny i rozgoryczony – jego ciało krzyczy. Umiejętności Pilitowskiego widać w scenie, gdy samotny i pijany rozmawia sam ze sobą. Pełne złości słowa tego monologu, ciskane w powietrze i zacietrzewiona mimika bohatera powodują, że widz wie, że jego historia nie może skończyć się szczęśliwie. Tym bardziej, że zakochał się on w młodszej od niego drugiej żonie profesora, Helenie (Roksana Lewak).

Pomimo że Iwan wytyka Helenie lenistwo, znudzenie życiem i nicnierobienie, wciąż darzy ją uczuciem. Przyjazd profesora i jego żony jest więc okazją dla Iwana, żeby pokazać, że oprócz goryczy ma w sobie ciepło. Piotr Pilitowski żongluje więc emocjami bohatera – w grupie ludzi jest on sarkastyczny, złośliwy, natomiast w poufnych rozmowach z Heleną zmienia się – stara się być czuły i otwarty. W swojej miłości jest uciążliwy, ponieważ wie, że młoda żona profesora również istnieje w zawieszeniu, wybierając życie ze starszym człowiekiem.

Uwięzienie Heleny symbolizuje scena rozgrywająca się w nocy, kiedy bohaterka stara się uwieść swojego męża, który odrzuca jej uczucie z powodu złego samopoczucia. Do pokazania emocji Heleny została wykorzystana folia, wisząca na ścianie i meblach. Rozczarowana kobieta wchodzi pod jedną z nich i z trudem stara się oddychać. Folia przylega do twarzy Heleny – widoczne są jej otwarte usta, walczące o powietrze. Bohaterka powtarza tę czynność podduszania, bez narzekania, jakby robiła to codziennie przy boku profesora.

Swoją historię posiada też Sonia – ciężko pracująca z wujkiem Iwanem na gospodarstwie i zadurzona w lekarzu Michaile Astrowie (Piotr Franasowicz). Maja Pankiewicz w kilku wyjątkowych scenach nadaje bohaterce introwertyczny, a nawet pełen zaburzeń psychicznych, sposób bycia. Sonia jest wycofana i nieszczęśliwie zakochana, i to jest jej dramat. Ta młoda kobieta nie potrafi się normalnie zachowywać: jej ruchy są pełne automatyzmu, a nie wdzięku i uroku. Podobnie jej ubiór – luźny, męski, tak przeciwstawny do wyglądu Heleny, która jest świadoma swojej kobiecości. Sonia mówi sama o sobie: „Jestem brzydka". Cechuje ją brak pewności siebie, dlatego w jednej ze scen wyciąga nitki z rękawa swetra i idzie do kąta, ponieważ podczas rozmowy z lekarzem Astrowem nie potrafiła wypowiedzieć pełnych zdań, tylko dukała urywki wyrazów. Często siebie tresuje i strofuje, mówiąc „Przestań tyle jeść", zadaje sobie ból poprzez bardzo silne zawijanie folii na dłoń lub analizuje, czy to, co powiedziała przypadkiem nie było bezsensowne. Maja Pankiewicz nadała Soni osobowość pełną lęku i niepewności, która nie dąży do samoakceptacji, tylko siebie krzywdzi.

Jedną z najlepszych jest scena, gdy Sonia widzi pocałunek Astrowa z Heleną. Stoi wtedy w drzwiach i nieoczekiwanie zapada się w ścianę, która ją zasysa i połyka. Idealnie opisuje to stan emocjonalny bohaterki, która przestaje się karmić złudzeniem – wie już, że Astrow nigdy nie odwzajemni jej miłości, a ona nie potrafi go nie kochać. Odczuwany przez nią ból pokazuje tylko raz – przy wujku Iwanie. Wtedy lamentuje i płacze tak intensywnie, jakby umarła część jej samej. Nagle uspokaja się i wraca do pracy, mówiąc: „Co poradzisz – trzeba żyć". Sonia jest tak samo zrezygnowana jak Iwan – na nic już nie czekają, o niczym nie marzą.

W ich domu mieszka też Marina (Jadwiga Lesiak) – stara niania, która również żyje w innej rzeczywistości. Choć niewiele mówi, to zachowuje się jak osoba chora psychicznie: uśmiecha się do siebie lub wspomnień, chichra się, stale coś przeżywa w swoim świecie wewnętrznym.

Marazm i zawieszenie bohaterów odzwierciedla scenografia, stworzona przez Annę Marię Karczmarską. Kolory mebli czy ścian są pomarańczowo-nijakie. Atmosferę zduszenia wprowadzają również folie, które przykrywają pianino, stół, krzesła czy ściany. Bohaterowie z Wujaszka Wani są rozgoryczeni i uwięzieni, jak nie w iluzjach, to w skutkach własnych decyzji, a scenografia jeszcze bardziej potęguje to klaustrofobiczne uczucie.

Oprócz scen dramatycznych pojawiają się też zabawne akcenty. Bohater Ilja Tielegin (Tadeusz Łomnicki) swoim humorem, graniem na bałałajce i przekręcaniem słów, rozbija skomplikowane i egzystencjalne warstwy, tworzone przez innych bohaterów utworu Czechowa.

Warto zaznaczyć, że w spektaklu Małgorzaty Bogajewskiej czasami niepotrzebnie wydłużane są sceny lub wykorzystywane elementy, które nie są ani plastyczne, ani nie rozwijają akcji dramatu [m.in. początkowa scena, gdy dziecko przez kilka minut gra na skrzypcach; Robotnik (Piotr Piecha), który nie wiadomo, w jakim celu układa głośno podłogę i niekiedy zagłusza dialogi bohaterów; Helena grająca na pianinie i śpiewająca w oczekiwaniu na Astrowa]. Ponadto, fakt, że Antoni Czechow napisał Wujaszka Wanię pod koniec XIX wieku, sprawia, że to, w jaki sposób zwracają się do siebie bohaterowie lub jak opowiadają o swojej pracy, jest sztuczne, dalekie od naszego życia. Zbliżenie realiów tej sztuki do współczesności z pewnością ułatwiłoby zrozumienie problemów, z którymi zmagają się Iwan, Sonia, Michaił czy Helena.

--------------------------------

6.07.2021r. To jest czas kobiet

Magdalena Huzarska - Szumiec W wolnym czasie - Gazeta Galicyjska

W „Wujaszku Wanii” mężczyźni są słabi i brzydko się starzeją. Tylko kobiety dają nadzieję, że czeka nas jakaś przyszłość. Genialność sztuk Czechowa polega na tym, że ludzie, niezależnie od tego w jakim czasie i sytuacji żyją, odnajdują w nich siebie. Idąc na „Wujaszka Wanię”, zrealizowanego na Scenie pod Ratuszem Teatru Ludowego w Krakowie, zastanawiałam się, co reżyserka spektaklu Małgorzata Bogajewska ma nam dziś tym tekstem do powiedzenia. I już wiem, a na dodatek się z nią zgadzam – żyjemy w świecie, w którym kobiety odzyskały głos. I ich głos jest już naprawdę słyszalny.

To, co piszę, mogłoby sugerować, że przedstawienie będzie poruszać doraźne wątki, a na scenie zobaczymy odniesienia na przykład do strajku kobiet. Nic z tych rzeczy. Reżyserka nie uwspółcześnia sztuki Czechowa na siłę. Akcję spektaklu umieszcza w niezdefiniowanym czasie, w scenografii, która może dotyczyć tu i teraz, ale też epoki sprzed kilkudziesięciu lat. Nie zmienia tekstu, prowadzi całość bardzo klasycznie, dając widzowi szansę na zorientowanie się w relacjach między bohaterami. Najważniejsze jest jednak takie rozłożenie akcentów, dzięki któremu kobiety wychodzą na pierwszy plan, sprawiając, że świat trzyma się jeszcze w posadach i nie zboczył z racjonalnego toru.

Bo mężczyźni są tu nieciekawi, choć to wokół ich problemów kręci się sceniczna opowieść. Jednak nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, by dostrzec, jak słabi to ludzie, jak pozbawieni tej życiowej energii, która popycha świat do przodu. Ot choćby tytułowy Wujaszek Wania. Bohater w interpretacji Piotra Pilitowskiego okropnie brzydko się zestarzał. Nigdy o siebie nie zawalczył, od lat mieszka na wsi, wciąż gada o swoim nieudanym życiu, tkwi w jego pustce jak robak, który wpadł do słoika i już nawet nie pamięta, czy kiedykolwiek usiłował wspiąć się po jego szklanej ścianie. Niby namiętnie kocha się w Helenie, lecz potrafi o tym tylko mówić. Gdy widzi ją z mężem czy kochankiem, wycofuje się na bezpieczną odległość, a żal wyrzuca z siebie wypijając kolejną butelkę wódki.

Daje to te same efekty, co postawa profesora Sieriebriakowa Kajetana Wolniewicza, choć ten akurat robi wszystko, by ściągnąć na siebie uwagę. Jest stary, gruby, pozbawiony niegdysiejszych naukowych talentów. No i przede wszystkim ma mnóstwo dolegliwości, które jednak nie przeszkodziły mu ożenić się z piękną, młodą, zakochaną w jego intelekcie kobietą. Teraz zmusza ją, jak i całe otoczenie, by uczestniczyła w jego fizycznym cierpieniu. Jego egoizm sięgnął  Himalajów. A może nie trzeba takich porównań, może wystarczy powiedzieć, że osiągnął po prostu poziom zniechęcenia do życia innego bohatera spektaklu, Astrowa granego przez Piotra Franasowicza. Ten przynajmniej kiedyś miał jakieś idee, chciał ratować lasy, leczyć ludzi. Ale teraz to już go kompletnie nie obchodzi, bliżej mu do flaszki niż do lekarskiej torby. Przez szkło kieliszka nie widzi zakochanej w nim Sonii, nie dostrzega jej pięknej duszy i subtelnej urody, przykrytej codziennością dresów i rozciągniętego swetra.

A to jedyna tak naprawdę wartościowa osoba. Maja Pankiewicz w kontrze do pozostałych gra współczesną, młodą dziewczynę, nieśmiałą, zakochaną, ale doskonale wiedzącą, co w życiu jest ważne. To właśnie ona, jako jedyna w całym towarzystwie nieciekawych facetów z brzuchami, pchnie świat na właściwe tory, nada mu sens, spróbuje go zmienić dla siebie i swoich potencjalnych dzieci. Rozglądnijcie się dookoła, zobaczcie, ile wokół nas jest takich kobiet, młodych mimo upływających lat i niesprzyjających okoliczności. I to właśnie jest ich czas.

--------------------------------10.06.2021 Dwa razy chybić to jak raz trafić 

Jagoda Hernik Spalińska Teatrologia.info

Oglądałam to przedstawienie przedwczoraj i gdy dziś o nim myślę, to widzę przed oczami przede wszystkim bardzo jednolitą stylistycznie i kolorystycznie scenę, z wystrojem nudno-brązowawym, i postacie sztuki Czechowa, które wyglądały podobnie nijako. Oczywiście te odróżniające się, czyli Helena i Astrow, się odróżniały, ale bez przesady, bez ostentacyjności. I muszę przyznać, że ten wystrój, który podczas spektaklu jakoś dziwnie mnie męczył, teraz wraca jako znak tego przedstawienia i pozwala mi się wobec niego określić, bo jest wyrazisty i jasny w wymowie. Jak jeszcze dodamy, że wszystkie potencjalne atrakcje jak pianino, książki i Helena są owinięte w folię, czyli nieużywane, to można powiedzieć, ze przekaz jest zbyt jasny, ale gdy dodamy do tego jasnego przekazu wizualnego dobre aktorstwo, to wychodzi razem spektakl, który można długo pamiętać, a to już bardzo dużo.

Zastanawiałam się jednak długo, czy ten wszechobecny na scenie, „sraczkowaty” kolor był niezbędny, ponieważ aktorzy poradzili sobie bez trudu z zagraniem tego tematu, czyli nijakiego, drażniącego swą bezbarwnością życia. Może gdyby dekoracja Anny Marii Karczmarskiej nie była aż tak czytelna w wymowie, to kreacje aktorów by wybrzmiały jeszcze mocniej, może jak na taką „nudną” dekorację jest ona nazbyt skupiająca uwagę, zbyt mocno, nachalnie, interpretująca tekst. Ale teraz widzę, że ten zabieg „robi robotę”, bo zostaje w oczach i z czasem dopełnia, zamyka jak klamrą wrażenia.


Tak więc pokój, który widzimy, jest kompletnie pozbawiony indywidualności, wręcz chorobliwie, nienaturalnie nijaki. W otwierającej scenie doktor Astrow mówi swój monolog w obecności siedzącej długo w niemym stuporze Niani (Jadwiga Lesiak), patrzącej przed siebie pustym wzrokiem. Kiedy doktor po jakimś czasie siada obok i zwraca się do niej bezpośrednio, ta najpierw zaczyna się dziwnie śmiać, a potem jej śmiech przechodzi w szloch. Jest to bardzo, znów aż za bardzo, wyrazista scena, ale na szczęście potem ta jednoznaczność znika i zaczynamy śledzić dość leniwie toczącą się akcję Wujaszka Wani.

Reżyserka Małgorzata Bogajewska nie siliła się na jakieś rewolucyjne odczytania starej sztuki, uwspółcześniła tylko stroje postaci, a w zasadzie zuniwersalizowała je. Dzięki temu wszystko było w rękach aktorów i okazało się to bardzo dobrą decyzją, bo postacie są bardzo dobrze obsadzone i zagrane, poza jedną rolą.


Podstawowy czworokąt: Wania, Sonia, Helena, Astrow jest tak dynamiczny, że emocje aż kipią. Pierwszy raz widziałam tak intensywną i wiarygodną relację między Wanią a Heleną. Miało się nieomal wrażenie, że gdyby nie pojawił się Astrow, to Wania miałby szansę u Heleny, która w pustym pożyciu z Profesorem była już w stanie rozwinąć uczucie do jakiegokolwiek zainteresowanego nią mężczyzny. Podobnie relacja między Sonią a Heleną mogłaby przy odrobinie czasu rozwinąć się w relację uczuciowo-erotyczną, bo życie obu dziewczyn jest tego aspektu kompletnie pozbawione. W sumie między dwiema młodymi kobietami była większa chemia niż między nimi a Astrowem.


Kreacja Roksany Lewak jako Heleny tym bardziej zasługuje na uwagę, że jej scena z mężem, gdy bez najmniejszej zmiany tekstu Czechowa prowokuje go nieskutecznie do zbliżenia, to majstersztyk zarówno reżyserski, jak i aktorski.


Helena ma świetną partnerkę w Soni, ich wspólne sceny nabrały zupełnie nowych znaczeń, i nawet nie mam już na myśli umiejętnie i nienachalnie wygranego podtekstu erotycznego – z ich emocjonalnych i fizycznych zbliżeń z wielką siłą emanowała bezbrzeżna samotność dwóch młodych, pełnych życia kobiet, które nie mają szansy na wykorzystanie swoich potencjałów. To ogromna wartość tego przedstawienia.


Trudno byłoby powiedzieć, która z aktorek bardziej rządzi sceną. Maja Pankiewicz jako Sonia wręcz hipnotyzuje swoją postacią. Ma to tę wadę, że słowa Astrowa, iż ona go nie interesuje jako kobieta, brzmią mało wiarygodnie. Poza tym jednak Pankiewicz gra Sonię prostymi środkami, mimo że jej postać cały czas je, i wydawać by się mogło, że ta kompulsja, zwiastująca niedługie przytycie, jest zbyt mocną kreską narysowana. Jednak Pankiewicz robi to tak naturalnie, że widzimy w tym nieustannym podjadaniu raczej dobrze podpatrzony motyw naszej szarej codzienności (zwłaszcza ostatnio), niż wymyślony przez reżysera sposób na interpretację postaci mocnym środkiem.


Podobnie wyrazisty jak Sonia jest Piotr Pilitowski jako Wania. Chwilami męczy, chwilami drażni i dość niewiarygodnie brzmią słowa Astrowa o dawnej, największej w powiecie, błyskotliwości umysłu Iwana, ale na koniec przedstawienia jest już naszym dobrym znajomym, dla którego człowiek by do wulkanu wskoczył, byle tylko mu zrobić przyjemność i choć trochę rozweselić.

Astrow Piotra Franasowicza w tym czworokącie może błyszczy najmniej – tym bardziej przejmująco jawi się sytuacja obu kobiet, które niby panny z Wilka, zakochują się w mdłym Witku, bo nikogo ciekawszego nie ma w okolicy i nie będzie.

Profesor Seriebriakow Kajetana Wolniewicza jest przejmujący w starczej niemocy i wręcz wzruszający w swojej tępej egoistycznej hipokryzji, jednak całkowicie pozbawiony tej zakłamanej atrakcyjności profesorskiej, której powab tak wprowadził w błąd Helenę, że aż za niego wyszła.


Z zupełnie innej historii jest Maria Wojnicka, matka Wani i zmarłej matki Soni, pierwszej żony Profesora. Barbara Szałapak rysuje swoją postać jak z satyry kabaretowej na ”uczone białogłowy”, pociągnięta grubą kreską, wprowadzająca atmosferę taniej parodii, gdy tymczasem w tej postaci tkwią pokłady ciekawego mechanizmu psychologicznego, a postawa Marii Wojnickiej jest źródłem dodatkowego wyobcowania Soni i Wani.


Jedna z sympatyczniejszych i lepiej wymyślonych scen to piosenka Tielegina, którego gra Tadeusz Łomnicki. W ogóle Łomnicki jest wartością dodaną spektaklu ze swoją miłą powierzchownością i ciepłym sposobem bycia, ale wyjaśniając, że żona go zostawiła z powodu jego brzydoty brzmi podobnie niewiarygodnie, jak Sonia, gdy mówi „jestem brzydka”. Nie zmienia to jednak faktu, że obie role są bardzo udane.

Czechow grany jest ostatnio wyłącznie w tak zwanym „nowym tłumaczeniu Agnieszki Lubomiry Piotrowskiej”. Osobiście nie przepadam za tym nowym przekładem, język jest zbyt unowocześniony, zbyt uproszczony, wręcz chwilami „przefajnowany”. Czy żeby dało się odczuć „ponadczasowość” problemów Czechowa, jego postaci muszą używać języka jak z internetu? Jeśli o mnie chodzi daje to odwrotny efekt, efekt obcości, bo nagle myślę: „o, nowe tłumaczenie” i tracę skupienie. Nie mówię, że nie warto robić nowych tłumaczeń, tylko akurat to mi się nie podoba, za bardzo jest podporządkowane tzw. sceniczności, a to przecież nie powinno być chyba jedynym kryterium.

I znowu aktorzy ratują sytuację, bo w ich wykonaniu ten „kazualowy” język brzmiał, gdy trzeba było tragicznie i przejmująco, a czasem publiczność wybuchała śmiechem, jak wtedy, gdy Wania po próbie zastrzelenia Profesora wtoczył się jak pijany na scenę, jęcząc „jaki wstyd, jaki wstyd”, po czym dodał: „dwa razy strzelić i ani razu nie trafić”. I tak to jakoś jest z tym spektaklem, który ma te swoje niby dwie wady ale na koniec wygrywa – dwa razy chybić to jak raz trafić.

--------------------------------

07.06.2021 Trzeba robić swoje
Izabela Pięta Dziennik Teatralny

„Wujaszek Wania" to sztuka o sprzecznościach ludzkiej natury. Opowiada o namiętnościach i nudzie, wierności i zdradzie, miłości i nienawiści. A to wszystko doprawione ze smakiem refleksją o miejscu człowieka w świecie.
Wydawać by się mogło, że adaptacja sztuki powstałej w końcówce XIX wieku i wielokrotnie branej na warsztat przez teatr i kino, nie może już niczym zaskoczyć. Jednak w spektaklu Małgorzaty Bogajewskiej wybrzmiewają przede wszystkim wątki korespondujące z życiem człowieka w 2021 roku: problem degradacji środowiska, schyłek dotychczasowego systemu czy postawa wobec zbliżającej się śmierci. Niezwykła aktualność dzieła wskazuje niewątpliwie na geniusz Antona Czechowa, rosyjskiego autora pierwowzoru, któremu jednak zdołała podołać i reżyserka – zresztą wielokrotnie nagradzana, jak i cała obsada.

Akcja rozgrywa się w majątku ziemskim, zarządzanym przez tytułowego wujaszka Wanię, a należącym do jego szwagra – profesora Aleksandra Seriebriakowa. Kiedy ten wraz ze swoją młodą, drugą żoną zamieszkuje na prowincji, rozpoczyna się ciąg niefortunnych zdarzeń, a raczej rozmów i kłótni. Widz poznaje złożone relacje, zależności, sympatie i antypatie łączące bohaterów niemal w każdej konfiguracji.

Mimo że w tytule sztuki wyróżniona jest postać znerwicowanego Iwana Wojnickiego (w tej roli Piotr Pilitowski), trudno jest określić główną czy kluczową osobę dramatu. Kajetan Wolniewicz (profesor), Roksana Lewak (Helena), Maja Pankiewicz (Sonia), Piotr Franasowicz (doktor Astrow) oraz oczywiście Piotr Pilitowski, stworzyli głęboki i wiarygodny portret psychologiczny swoich bohaterów. Dzięki często obecnym fragmentom monologowym, znamy lęki i nadzieje, uczucia i myśli, każdego z nich. A również postaci mniej istotne dla fabuły – Maria Wojnicka (grana przez Barbarę Szałapak), Ilja Tielegin (w tej roli Tadeusz Łomnicki), Niania (Jadwiga Lesiak), Robotnik (Piotr Piecha) – dzięki aktorskiemu doświadczeniu, zyskują niepowtarzalne cechy. Żaden z bohaterów nie jest przerysowany, dialogi – lekkie i naturalne – tworzą atmosferę tego domu, a monologi budują przesłanie uniwersalne opowieści.

Oszczędna scenografia, niezmienna przez cały spektakl, podkreśla klaustrofobiczność przestrzeni, w jakiej zamknięci zostali bohaterowie. Jednak ta prostota nie może być postrzegana jako wada. Przede wszystkim wykorzystano w pełni możliwości Sceny Pod Ratuszem, budując niejako trzy plany, na których rozgrywają się wydarzenia. Światło, również nienachalne, pomaga zorientować się widzowi, który fragment przestrzeni jest kluczowy w danym momencie. Jego natężenie zmienia się na tyle rzadko, że każda modyfikacja jest błyskawicznie zauważana przez oko widza.

Kostiumy postaci mogą się wydawać nieco karykaturalne (na przykład w przypadku profesora i matki Wani), jednak sztuka w tym aspekcie jest bardzo samoświadoma – sam Wania wskazuje na absurdalny strój profesora, który nawet do śniadania zakłada garnitur. Ubrania są tu bardzo istotne dla budowania postaci, to przede wszystkim one tworzą kontrast między Heleną (uosobienie kobiecości) i Sonią. Właśnie kiedy dziewczyna usiłuje uwieść doktora, stara się zagrać strojem, a kiedy jej starania spełzają na niczym, porzuca koronkowe koszulki dla swojego zwykłego ubrania. Oczywiście kostium buduje też kontrast między robotnikami a inteligencją (doktor i Helena zmieniają strój kilkukrotnie w trakcie spektaklu).

Muzyka w spektaklu, to kolejny – obok kostiumów – aspekt, którego istnienia bohaterowie są świadomi, a często sami go wywołują, podśpiewując czy przygrywając na instrumentach. Nie ma w sztuce odgórnie narzucanego przez kompozytora tonu i klimatu, co jest niezwykle ciekawe i buduje wiarygodność przedstawianej sytuacji. Widz wierzy w pijackie tańce czy nieśmiałe akompaniowanie w wykonaniu Heleny. Na uwagę zasługuje też występ skrzypcowy Gabrieli Sarbiewskiej, który na pozór tworzy oderwany od fabuły wątek, jednak – jak wszystko w tym spektaklu – służy refleksji o postrzeganiu sztuki przez profesora.

Tak jak bohaterowie stają w obliczu kryzysu dawnych wartości, tak też współczesny człowiek, patrzący na schyłek świata początku XXI wieku, musi dokonać nowych wyborów. Jak ludzie żyjący za sto – sto pięćdziesiąt lat będą postrzegać nasze decyzje? Tego nie wiemy. Chyba po prostu trzeba robić swoje.

--------------------------------

02.06.2021 K/293: Tył na przód
Łukasz Drewniak teatralny.pl

Kolega poszedł na szczepienia. Siedział w poczekalni i gapił się na ludzi w kolejce. Opowiadał potem, że przeżył wstrząs (ale nie taki od szczepionki), bo uświadomił sobie, że mężczyźni w Polsce brzydko się starzeją. Dziadzieją, opadają im ramiona, puchną od środka, mają puste oczy, ledwo się ruszają bez pomocy dziarskich żon i córek. Starcy, których oglądał, wyglądali jak wykopani z grobu zombie. I przyszli się zaszczepić przeciwko samym sobie. Kolega siedział i bał się, że to już, że on też jest już częścią tego zbioru. Postraszył mnie. Została mi w głowie ta relacja. I kiedy oglądałem Wujaszka Wanię Małgorzaty Bogajewskiej z Teatru Ludowego, zrozumiałem, o jakich mężczyznach i jakich męskich procesach gnilnych opowiadał. Nie jest moim celem umieszczenie tu recenzji tego spektaklu ani udowodnienie, że aktorzy Ludowego szczepili się w tym samym punkcie i też swoje zobaczyli. Chwilowo nie interesują mnie recenzje. Interesuje mnie zapis generacyjnego strachu. Na pokazie Wujaszka stało się coś dziwnego: może dlatego, że tacy, a nie inni widzowie przyszli, może w ogóle tylko ja to widziałem, przeżyłem, przepracowałem. Nagle na pierwszy plan przesunął się temat męskiej starości. Aktorzy zasłonili aktorki. Zagrali swoje tematy głośniej niż one. Powtarzam jeszcze raz: może tylko mnie się tak wydawało. Bo przecież w tekście zamieszczonym w programie twórczynie kładą nacisk na siostrzane relacje Heleny i Soni, siłę kobiet, idee wsparcia i współodczuwania z bohaterkami Czechowa. A potem na spektakl przychodzi stary facet, trochę jak ja, czyta, co miało być, i widzi, co jest. Akcenty zostały zmienione: na pierwszym planie hula dramat starzejących się i przegranych mężczyzn. Oni tu przekrzykują się własną beznadziejnością, odmierzają dystans między prawdziwym życiem a tym „byle czym”, gdzie akurat ugrzęźli. Prawie na pewno – już na zawsze.

Profesor Sieriebriakow Kajetana Wolniewicza wypiera swoją impotencję, celowo drażni domowników, zakłóca ich spokój, budzi po nocach pod różnymi pozorami. Wynika to z jego potrzeby posiadania niewolników własnej niewypowiedzianej rozpaczy. Niech patrzą, jak mi źle, jak cierpię, jak boli. Niech się domyślają, o co chodzi, niech lamentują nade mną. Sieriebriakow nie radzi sobie z chorobami, jakie go dopadły, ale równocześnie przyzywa je wszystkie do siebie, nie chce zaakceptować starca w swoim ciele. Chce go dobić, uwznioślić w cierpieniu jak Hioba. Tylko wtedy popsuty mechanizm jego ciała uzyska jakieś usprawiedliwienie, będzie nieczynny z ważnego powodu. Sieriebriakow Wolniewicza, kiedyś szemrany amant, epatujący akademicką charyzmą, przemienił się teraz w żywego trupa. Powłóczy nogą, męczy go każdy krok. Stęka. Rozebrana żona układająca mu się na kolanach jest jak oskarżenie jego niemocy, bliskość to tortura przypominająca mu o jego obecnym wybrakowaniu. Sieriebriakow stał się za życia własnymi zwłokami, ciało go nie słucha, zamyka się na dotyk. Każda noc w ciasnym domu na wsi to piekło. Bo innych nie boli, bo inni jeszcze coś odczuwają. A on nic. Został sam, nie może czytać, nie może pisać. Myśli prowadzą w złe strony. Wolniewicz ustawia rolę na zderzeniu mocnego głosu profesora z jego upadającym, osłabłym ciałem. Głos jest przeszłością, która słyszy siebie. Która próbuje kłamać, zaklinać rzeczywistość. I ten tubalny głos z każdą sceną jest bardziej nie na miejscu, nie oddaje istoty człowieka.

Idźmy dalej. Zobaczmy, w kim przegląda się stary profesor. „Sękacz” Ilji Iljicza w interpretacji Tadeusza Łomnickiego jest nie do zobaczenia i nie do zapamiętania. Łysina, sweter, brzuch, za ciężka głowa, smutne oczy. Tyle można powiedzieć o tym cichym, głupim, dobrym człowieku, który z własnej nieśmiałości uczynił fundament męskiej nieistotności. Wszystko oddał, wszystko przegrał, dotrzymał niepotrzebnych obietnic i nic mu w życiu nie wyszło. Łomnicki chodzi po scenie jak cień, uznał, że świat go nie potrzebuje, więc sam się z niego wymazał. Jest jak pasożyt, któremu nawet nie chce się jeść, żyje w przeźroczystości. Nie chce nikogo skrzywdzić ani słowem, ani swoją obecnością: „przepraszam, że jestem”. Ilja chciałby może czegoś ważnego bronić, parę razy nawet próbuje ostrzec Wanię, Sonię, Helenę, Profesora, ale w połowie protestu wycofuje się, milknie, zatyka go zbędność własnych słów. Ilja wie, co jest dobre, co złe, co wypada, ale nie umie zawalczyć o ten porządek, ledwie zaznacza, że wie, co powinno się zrobić inaczej. Łomnicki pochyla głowę przed dramatami innych, ważniejszymi niż jego, wypina brzuch do orderu współczucia. Kurczowo trzyma w dłoniach mandolinę, tylko kiedy śpiewa i gra, jest mu troszkę lepiej, przynajmniej wreszcie sam siebie słyszy. Tylko nie wierzy, że to dobra muzyka, że ma czysty głos, że komuś daje to radość. Nie wiem, kiedy aktor zniknął ze sceny w spektaklu, jak się z tego cierpienia nieistotności wypisał.

Piotr Pilitowski gra u Bogajewskiej wujka Wanię. I gra tak, jakby siedział na bombie z zapalonym lontem. Jakby z tysiąca myśli i emocji wypowiadał ledwie trzy. Kocha Helenę desperacko, a raczej tylko krzyczy, że kocha, zanudza wszystkich tymi deklaracjami. Ją najbardziej, bo jest mocny tylko w gębie. Nie wykona żadnego ruchu, bo chce, żeby to ona go wzięła, ona ocaliła. On tylko gada o swojej miłości i zmarnowanym życiu i składa podanie o ocalenie. Pomóż mi, uratuj! To jest obowiązek Heleny, odwzajemnione uczucie kobiety musi mu wynagrodzić wszystko z przeszłości. Jakby to była jej wina, że tak żył. Że się wypisał ze świata. I jeśli teraz ona z nim nie pójdzie, to już koniec. Wania szantażuje Helenę, szantażuje otoczenie tymi samymi metodami, co Sieriebriakow. Jednego boli ciało, drugiego dusza. Wszyscy muszą im pomóc. Widziałem pewnie ze 20 scenicznych wersji Wujaszka, ale pierwszy raz tak mocno do mnie dotarło, że Wania Czechowa ma już prawie pięćdziesiąt lat: zawsze wydawało mi się, że w polskim teatrze grają tę postać zwykle aktorzy młodsi. I wtedy niosą w tej roli inne tematy. Tu Plitowski gra mężczyznę, który nie ma już dobrych scenariuszy na przyszłość. Właśnie to zrozumiał. Przyszłości nie ma. W każdym razie tej innej przyszłości nie ma. Wania pogrąża się teraz w niechcianej przez nikogo miłości tak, jak kiedyś pogrążał się w bezsensownej pracy dla innych, w zagłuszaniu życia. W najbardziej przejmującej scenie Pilitowskiego w domu już wszyscy śpią, jest głęboka noc, a on siedzi w kuchni i zajada strach. Kroi chleb, smaruje serem, ciacha pomidora. Rwie zębami kanapki, jakby w kanibalistycznym akcie. Pije wódkę coraz szybciej i bardziej zapamiętale. Upija się i mówi do siebie, spowiada przed sobą i patrzy w przeszłość straszną jak czarna dziura. To nie starości i śmierci boi się Wania Pilitowskiego, przyszłość jest przecież taka sama, jak jego cholerne „teraz”. To przeszłość go przeraża, bo pamięta z niej tylko złe rzeczy: błędy, zaniechania, upór, zmęczenie. W przeszłości też był taki sam dzień jak to jego nocne, bezsenne „teraz”, wspomnienia zjadły się nawzajem. I nie ma nic, na czym mógłby się oprzeć. Nie było w jego życiu niczego, co miałoby sens. Bohater Pilitowskiego chciałby zabić nie Sieriebriakowa, tylko siebie z przeszłości, tego niewyraźnego człowieka, który właśnie mu znika, wymyka się między zaciśniętymi w garść palcami. Wania nie śpi po nocach, nosi go po domu ze strachu i złości albo nagle wyczerpany zapada w krótki sen na siedząco, przy stole. Gorąca od myśli głowa opada mu na ścianę, schładza się tylko na moment. Pilitowski próbuje pokazać kłamstwo Wani, niby wszystko dla Heleny: kwiaty, słowa, dzień cały, a kiedy zobaczy, że jej bliżej do Astrowa, schodzi im z drogi. Chowa uszy po sobie. Spuszcza wzrok, jakby wypierał to, co zobaczył. On nie chce wygrać ani z Astrowem, ani ze starym Sieriebriakowem, nie pragnienie kobiety w nim rośnie, tylko obrzydzenie do siebie. Podświadomie wybrał Helenę, żeby jeszcze raz tę własną potworność zobaczyć. W jej oczach, w reakcjach otoczenia. Helena – zniknie, odjedzie, a on znów zamknie się w skorupie trwania i beznadziei. Zraniony śmiertelnie i zarazem pogodzony z klęską własnej bylejakości.

No i jest jeszcze Astrow Piotra Franasowicza. Przynajmniej połowa czytelników i widzów Czechowa właśnie z nim się najmocniej identyfikowała: najmłodszy z męskich bohaterów sztuki, trochę ideowiec, trochę cynik, intelektualista i amant, pijak i szczur. Trzydziestoparoletni Franasowicz łapie go w chwili, kiedy wódka wygrywa ze wszystkim. Jego Astrow nie wierzy już w to, co gada o swojej misji, o wizji przyszłości. Nawet uwodzi Helenę, jakby z przyzwyczajenia, bez pomocy głowy. Samo ciało gdzieś lezie, mogło podejść do butelki, podeszło do ust kobiety. Właściwie bez różnicy. Krakowski aktor jest stale rozproszony, sam generuje własny niedoczas, miota się na lewo, prawo, ma nerwowe ruchy rąk, kręci tułowiem. Za późno reaguje, za późno coś robi. Mówi swoje kwestie na kontrze, jakby za plecami ktoś mu stale przeszkadzał, wybijał inny rytm, zaburzał mu jasny monolog wewnętrzny, jak w pierwszej scenie. Lgnie do starej niani, bo ona w tym spektaklu już nic nie mówi, ma demencję, jest starą, porzuconą ludzką lalką. I Astrowowi z jej wewnętrznym wydrążeniem jest dobrze, nic nie musi udawać, nie musi się starać, pędzić gdzieś, ratować życia, spierać się, uwodzić. Franasowicz patrzy w nią jak w śmierć, widzi jej strach i zagubienie, nieświadomość miejsca, w którym się sama znajduje i czuje, jakby to on siedział przed lustrem: niania to ja. Trup, który nie umie się wypowiedzieć. Trup, który zobojętniał. Zapadł się w sobie. Tylko jego nie muszę się wstydzić – myśli Astrow. Ucieka z domu Wani i Soni, zostawia swoje biurko i współstarzenie się, żeby wreszcie zrobić to, co od dawna chciał zrobić. Pić i niczego nie wiedzieć. Pić i niczego nie widzieć. Nie czuć. Zapić się na śmierć.

Tak sobie siedziałem i oglądałem Czechowa Bogajewskiej bezceremonialnie wciśniętego w malutką scenę pod Rauszem i zastanawiałem, dla ilu jeszcze widzów poza mną ten męski świat uwiądu i porażki jest równie interesujący. Kto jeszcze zobaczył w nim swoją przyszłość? W jaki sposób spektakl zapisuje lęki dorosłości? O większości przedstawień Wujaszka powiedziałbym, że były to opowieści o pracy i nudzie, spóźnionej i nieodwzajemnionej miłości, krachu iluzji wszystkich bohaterów, o beznadziejnym trwaniu w monotonii codzienności, w dążeniu, które nie ma celu. Jeśli nawet były to przedstawienia o przegranym życiu, to oczywiście traktowały o innym życiu, jakby cudzym, które nawet Wania cytował, które tylko go na chwilę zarażały. A tutaj nagle wszystko – starość i pustka – wyszło na pierwszy plan i stało się opowieścią czterech przegranych mężczyzn.

Powtarzam, to nie jest recenzja: jeśli chce się złapać cały spektakl Bogajewskiej Pod Ratuszem, trzeba opowiedzieć o Helenie i Soni. Dlaczego ja ich nie usłyszałem?

Nagrody i wyróżnienia

INFERNO GRAND PRIX 2021 - Nagroda Główna XIV Festiwalu Boska Komedia dla spektaklu "WUJASZEK WANIA" w reż. Małgorzaty Bogajewskiej.
Nagrody aktorskie Festiwalu Boska Komedia 2021 dla:
Mai Pankiewicz - za rolę Sonii
Piotra Franasowicza - za rolę Michaiła Astrowa
Piotra Pilitowskiego - za rolę Iwana Wojnickiego (Wujaszka Wanię)
Wyróżnienie specjalne Festiwalu Boska Komedia 2021 dla:
Jadwigi Lesiak - za rolę Nani Mariny

62. Kaliskie Spotkania Teatralne (2022r)
Grand Prix 62. i Nagroda Publiczności dla Mai Pankiewicz - za rolę Soni
Druga nagroda aktorska dla Piotra Franasowicza - za rolę Astrowa

Twórcy

tłumaczenie: Agnieszka Lubomira Piotrowska
reżyseria: Małgorzata Bogajewska
scenografia: Anna Maria Karczmarska
muzyka: Bartłomiej Woźniak
reżyseria światła: Dariusz Pawelec
inspicjent, sufler: Manuela Nowicka

Obsada