John Chapman i Dave Freeman Prywatna klinika reż. Jerzy Fedorowicz Komedia

Scena:
Duża Scena
Czas trwania:
2h (z jedną przerwą)

O spektaklu

Pewnego pięknego dnia w mieszkaniu pewnej atrakcyjnej kobiety powstaje niezwykłe zamieszanie z udziałem jej kochanków, ich żon, jej najlepszej przyjaciółki i ... byłego męża. Początkowe poważne tarapaty zamieniają się w splot dowcipnych sytuacji toczących się w zawrotnym tempie, ale zakończonych happy endem.

premiera 9 lutego 2002, Duża Scena
268 premiera Teatru Ludowego

12.02.2003
Gazeta w Krakowie
Joanna Targoń 


Miłość w czasach recesji

W dzisiejszych czasach, gdy kobieta postanowi zostać utrzymanką, musi mieć dwóch kochanków. Jeden nie podoła finansowo tym obowiązkom. Na utrzymanie uroczej Harriet łożą: właściciel kutrów Alek oraz pracownik agencji reklamowej (i hobbystyczny hodowca drobiu) Gordon. Obaj mają żony i rodziny, obaj też nic o sobie nie wiedzą. Harriet prowadzi bowiem ścisły harmonogram ich wizyt, strasząc obu purytańską mamą, która rzekomo nie zniosłaby świadomości, że córka żyje w grzechu. Ale to dopiero punkt wyjścia farsy Johna Chapmana i Dave'a Freemana. Pojawia się przyjaciółka Harriet, Anna (żona weterynarza z Nowej Zelandii), Gordon łamie nogę poślizgnąwszy się na dostarczonej przez Aleka rybie (musi więc zostać u Harriet), niespodziewanie wpada Alek. Harriet musi coraz szybciej i sprawniej budować sieć kłamstw - Gordon ma udawać męża Anny przed Alekiem, Alek - męża Harriet przed Gordonem. Na szczęście (mimo drobnych nieporozumień) Anna współpracuje z Harriet. Nawet nagłe przybycie żon Aleka i Gordona tudzież męża Anny nie dekonspiruje sytuacji. Obie dziewczyny tak zamotają, zamydlą, przekręcą i wykręcą, że wszystko skończy się dobrze. Choć roboty mają przy tym co niemiara. Rzecz dzieje się w angielskim domku. Po lewej stronie mamy różową sypialnię z drzwiami do łazienki, po prawej - niebieski salonik z drzwiami do kuchni. Jest też mała sypialnia, której nie widzimy. Oczywiście, zgodnie z regułami gatunku, ważna jest koordynacja wejść i wyjść. Ale "Prywatna klinika" nie skupia się przesadnie na humorze, który nazwać można mechanicznym. Ważniejsze są tutaj postaci, ich wyrazistość - i komedia omyłek, wprawiana w ruch przez Harriet. Beata Schimscheiner jest w tej roli znakomita. Gra tę amoralną istotkę o małym, ale bystrym rozumku z lekkością i wdziękiem, obliczone na wywołanie śmiechu kwestie podaje naturalnie, nie ulegając pokusie znaczącego podkreślania puent. Choć wiadomo, że wszystko skończy się dobrze, widz cały czas zastanawia się, czy (i jak) uda się jej wybrnąć z coraz bardziej skomplikowanych sytuacji. Przecież jest taka miła... Marta Bizoń (Anna), sztywna do połowy przedstawienia, stopniowo się rozkręca; gdy biega z dymiącą patelnią, a potem z serwetką na głowie i w różowym szlafroczku udaje pielęgniarkę, jest już całkiem zabawna. Świetni są panowie. Piotr Pilitowski (Gordon), fajtłapowaty i strachliwy, Tadeusz P. Łomnicki (Alek) - groźny i prostacki (tylko czemu naśladuje głos Jerzego Fedorowicza?) oraz Tomasz Schimscheiner (Ryszard), pijane dziecko we mgle, nic nie pojmujące z bigosu, w który niechcący wdepnął. Każdy z nich konsekwentnie prowadzi postać, każdy ma też popisowe momenty. Alek atak bólu kręgosłupa (jak on chodzi na czworakach, podpierając się a to barkiem na kółkach, a to butelką), weterynarz Ryszard - reanimowanie kołnierza z lisa (z pełną powagą bada mu puls, robi masaż serca i sztuczne oddychanie), Gordon - borykanie się w łóżku z coraz to nowymi niespodziewanymi osobami i bolącą nogą. Ale popisowe sceny (choć wymyślone i przeprowadzone tak, że widownia płacze ze śmiechu) nie są osobnymi etiudami. Wynikają z zarysowanych wcześniej charakterów. Postaci w farsie kreślone są grubo, ale - aby całość śmieszyła - aktorzy muszą nadać im ludzkie rysy, bo tylko wtedy wytworzy się konieczne napięcie. A rośnie ono z każdą sceną, by wyładować się w końcowym szaleństwie. I o to przecież chodzi. Niby wszyscy o tym wiedzą, ale jakże trudno to wykonać. Tutaj się udało.


13.02.2002 
Paweł Głowacki 
 

Dynia w kolanie

Wyznania szczerego entuzjasty teatru

Nie obudził mnie widok bezzębnego uśmiechu Kuby Rozpruwacza ani Andrzej Gołota, palcem rozgniatający orzechy kokosowe. Śniłem dalej. Przetrzymałem King Konga, który wysysał krew z płetwala błękitnego oraz tulącego się do mnie mistrza sumo. Te i sto innych koszmarów przetrzymałem, ale gdy zobaczyłem dziwnie patrzącego na mnie redaktora Wacława K., gdy w ciemności dostrzegłem wolno unoszącą się nade mną jego pięść kościstą i lśniącą niczym kafar - poddałem się. Redaktora Wacława K. nie da się przetrzymać, zwłaszcza jeśli ma on - jak w moim śnie - szyję okutaną wytworną skórą z lisa. Zerwałem się z krzykiem, ale na jawie nie było lżej. W lewym kolanie urosła mi dynia z Czarnobyla. Rany boskie! To była ostatnia refleksja lekarza (40 lat praktyki, 10 lat stażu w szpitalu w nowojorskim Harlemie). To zdołał wycedzić, nim zemdlał.

Niedzielny świt, mój pryncypał z gejowskimi akcesoriami wokół szyi nawiedza mnie we śnie, rzepka kolanowa w totalnej rozsypce, stary lekarz na ziemi. Cóż się wczoraj stało?! Przecież ja tylko byłem z redaktorem Wacławem K. w teatrze, byliśmy w Ludowym na premierze farsy "Prywatna klinika" - i tyle. Czyżby dziś w teatrze bili krytyków? A jeśli nawet, to dlaczego nie pamiętam, że bili? Co się, do diabła ciężkiego, wydarzyło, że mam dynię w nodze? Idźmy tropem lisa. On był w spektaklu. Może lis coś wyjaśni?

Wytworna, kompletna skóra z lisa, a obok Tomasz Schimscheiner w roli Ryszarda. Ryszard jest weterynarzem o, by tak rzec, rozdartym sercu. Z jednej strony wielbi zwierzęta, z drugiej - nasz narodowy napój orzeźwiający. Prawdę rzekłszy, Ryszard jest koneserem urwanych filmów i tylko czasem jest z nami. I właśnie w jednej z takich nielicznych chwil, tuż po tym, jak kolejny urwany seans się skończył, Ryszard zauważa wiszącą na wieszaku skórę lisa, czuje w sobie zew jakiejś weterynaryjnej przysięgi Hipokratesa i rusza z odsieczą. Ryszard chce pomóc zemdlonemu lisowi, chce ocalić biedne zwierzę. Gdybyście to widzieli! Gdybyście widzieli, jak Schimscheiner bada lisowi puls, jak mu robi sztuczne oddychanie, jak duma, czy nie zastosować metody usta-usta, wreszcie, jak sięga po środek ostateczny, po środek, który jemu samemu tyle razy w życiu ocalił życie, słowem - jak wkłada lisi pyszczek do szklaneczki pełnej naszego narodowego napoju orzeźwiającego, gdybyście to wszystko widzieli, to moglibyście mi to w szczegółach opowiedzieć, albowiem ja mało pamiętam. Mało pamiętam, bo łzy śmiechu zalewały mi oczy, a nieludzko skacząca przepona trzeszczała w szwach. Byłem wtedy taki, jak cała widownia - umarły z frenetycznego rechotu. Tak jest, gdy Schimscheiner reanimuje lisa, gdy mu się nad lisem burzy ta jego niebywała zaczeska, w której wygląda jak Louis de Funes w esesmańskim hełmie - jest właściwie po spektaklu. Partnerki Schimscheinera mogłyby spokojnie iść na kawę do bufetu. Nie da się już dalej oglądać. Na widowni zwłoki ludzi, co się zaśmiali na amen. Doprawdy, Ryszarda Schimscheinera to jest farsowy majstersztyk. Ale co mi z tego, skoro wciąż nie wiem, skąd mam dynię w lewym kolanie. Zaraz, zaraz... A kto siedział po mojej lewej? Czy aby nie redaktor Wacław K.? Tak - on. Czyżby więc... Ale powoli, powoli. Nie szarżujmy.

Siedzieliśmy, napawaliśmy się tą kojącą reżyserską prostotą, która Jerzemu Fedorowiczowi nie pozwoliła zgubić morderczych smaków fenomenalnie napisanej farsy. O czym jest "Prywatna klinika"? A po co ci to wiedzieć? Wiedz tylko, że jak na przedstawienie pójdziesz, to poczujesz, że za moment polegniesz najlżejszą w twym życiu śmiercią. A poza tym - nie zdradza się kulis dowcipu. Siedzieliśmy więc, spektakl nabierał tempa nie z tej ziemi, na widowni puszczały premierowe lody. Rzecz stawała się zdumiewająca jak kokos pod paznokciem Gołoty, ciepła jak pieszczota mistrza sumo, smaczna jak płetwal błękitny w zębach King Konga i bezpieczna jak ulepiony z sennej mgły uśmiech bezzębnego Kuby Rozpruwacza, który to Kuba, właśnie dlatego, że śniony, może ci naskoczyć. Faceci na widowni targali koszule, kobiety tarmosiły własne kunsztowne koafiury, wszyscy, bijąc się na odlew po plecach, walczyli o oddech. Schimscheiner ratował lisa i wtedy... Tak - wreszcie sobie przypomniałem!!!

Pamiętam ten wściekły skowyt rechoczącego redaktora Wacława K. Pamiętam, jak sufit teatru zaczął od tego ryku falować. Pamiętam jęk jego okularów, które miażdżył bezradnymi ze śmiechu szczękami i jak zwykle nieskazitelnie obute nogi jego w powietrzu pamiętam, nogi, którymi dobijał i tak już nieżywą niewiastę, co siedziała przed nim. Nade wszystko - odnalazłem przyczynę mej dyni. Oto koścista i niczym kafar lśniąca pięść zawisa nade mną. Tak jest, Wacław Rozpruwacz chce mnie zabić, żeby przeżyć, ale ze śmiechu nie trafia w mą głowę. Redaktorski kafar tnie powietrze, słyszę morderczy świst... Wszystko jest już jasne. Nawet bardzo jasne. I zaskakująco trafne. Czym bowiem jest farsa, jeśli nie walcem śmiechu, po przejeździe którego sprasowani widzowie nic nie pamiętają, ale żyje im się o tonę lżej, nawet z dynią w kolanie? Swoją drogą, mógłby redaktor Wacław K. pokusić się o umiar. Zwłaszcza w momentach kluczowych.

Nagrody i wyróżnienia

"Prywatna klinika" uzyskała nominacje do nagrody Złotej Maski w kategorii najpopularniejszy spektakl dla dorosłych 2002 roku przyznawanej przez krakowską publiczność

Twórcy

tłumaczenie: Elżbieta Woźniak
reżyseria: Jerzy Fedorowicz
scenografia: Elżbieta Krywsza
muzyka: Krzysztof Szwajgier
reżyseria wznowienia: Tadeusz Łomnicki
scenografia wznowienia: Barbara Ferlak
inspicjent: Anita Wilczak - Leszczyńska
sufler: Martyna Rezner

Obsada