Mira Marcinów Bezmatek reż. Marcin Liber Klasyka współczesnego teatru

Czas trwania:
45 min (brak przerwy)
Cena:
normalny: 77 pln , ulgowy: 55 pln

O spektaklu

Wstrząsający do bólu spektakl Marcina Libera, inspirowany książką nagrodzonej paszportem „Polityki” Miry Marcinów. Opowiada o doświadczeniu śmierci bliskiej osoby, ale też o tym jak z czasem zmienia się rozumienie dawnych zależności. Jest to tym bardziej fascynujące, że matka w tej relacji w niczym nie przypomina stereotypowego ideału, traktuje córkę bardziej jako partnerkę niż dziecko, ale w tym niepoprawnym układzie rodzi się niezwykle silna więź. Te nieoczywiste role matki i córki brawurowo grają Katarzyna Tlałka i Maja Pankiewicz.

Spektakl wyprodukowany w ramach Festiwalu Konfrontacje Teatralne w Lublinie.

premiera 17 paździerika 2021 r. Scena Pod ratuszem

Spektakl bierze udział w 28. Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Konkurs finansowany jest ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Organizatorem Konkursu jest Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego.

***
W spektaklu używane jest zadymienie sceny (wytwornica dymu, obkurzacz).

19.07.2022 -Ciepły, brutalny „Bezmatek”
Grzegorz Kondrasiuk  Do Rzeczy/ eteatr

 

Wśród najciekawszych momentów minionego sezonu, kiedy to teatr odtwarzał swój stan posiadania i przypominał sobie, jak się gra przy pełnych widowniach, umieszczam spektakl skromny, ale w swej skromnej formule znakomity.

Krakowski Teatr Ludowy ma, jak wiadomo, scenkę Pod Ratuszem, na krakowskim Rynku, do której wchodzi się przez restaurację po tym, jak już przedrzemy się przez turystyczne tabuny, miniemy Mitoraje, dorożki i całą resztę. Na scence tej niekiedy (trzeba wypatrywać) bywa grywany spektakl „Bezmatek", adaptacja tak właśnie zatytułowanej książki, wspomnienia, eseju osobistego, autorstwa Miry Marcinów.

Reżyserował Marcin Liber, który lubi ostre efekty sceniczne, smaganie widowni. Smaganie dźwiękiem: krzykami aktorów, przesterami, muzyką noise czy hard core; smaganie obrazem: wizualizacjami drastycznymi albo glitchami, rozpadającymi się na piksele, pełnymi zakłóceń, prześwietleń. No i lubi też prowokacje oraz tematy polityczne, feminizm i satyry na „ten kraj" i jego mieszkańców. Tymczasem, o dziwo, w sercu krakowskiego rynku, na mikroskopijnej scence, doszło do „zmieszczanienia" teatru Libera, które przyniosło dobre rezultaty.

„Bezmatek" to opowieść autoironiczna - i brutalna, i ciepła. Pisana w pierwszej osobie historia o umieraniu matki dzięki znakomitym rolom Mai Pankiewicz i Katarzyny Tlałki przeobraziła się w teatr absolutnie otwarty i teatr bardzo o czymś. W formie teatralnej jest to sztuka tzw. kameralna, na dwie aktorki, z towarzyszeniem muzyka (Adam Witkowski) komentującego akcję dźwiękami gitary i piosenkami. Mieszająca nastroje, tam gdzie trzeba żartobliwa (początek w kostiumach pszczelarskich, nienachalne ogrywanie poetyki telewizyjnego talk show), gdzie należy - poruszająca (finałowy monolog córki, trudno pozostać obojętnym), gdzie trzeba - dotykająca, wbijająca emocje z literatury w ciało oglądającego (jak w scenie z żelazkiem, okrutnej i zaskakującej). Między reżyserem i ekipą na scenie doszło do porozumienia - czego skutkiem znakomite wyczucie dramaturgii, umiejętność zmiany nastroju, wycofania, zdejmowania napięcia, a czasem - odwrotnie, atakowania znienacka, na chwilę trudnym, mocnym momentem albo frazą odwołującą się do najtrudniejszych wspomnień.

Spektakl jest króciutki, trwa zaledwie 45-50 minut. Ale „Bezmatek" jest przecież książką krótką, dobitną, zawierającą wiele prostych, trafnych zdań, książką dotykającą tematu. Literatura i teatr spotykają się w takiej lapidarnej, wypełnionej sensem formie. Pankiewicz i Tlałka uciekają tu od łzawej psychologii, od ekshibicjonizmu, podejrzanej psychodramy, hochsztaplerskiej iluzji psychoterapii. Tam gdzie trzeba, potrafią dodać nutkę emocji, pozwolić sobie na kilka sentymentalnych fraz.

Nie grają tylko postaci, z prawdopodobieństwem psychologicznym. Grają relację, stany emocjonalne, cały wachlarz zmiennych, sprzecznych emocji - odtwarzając, jak to jest z miłością rodzicielsko--dziecięcą u dorosłych ludzi. Każdy jest przecież czyimś dzieckiem i relacje z rodzicem należą do kwestii domagających się przepracowania.

Powstał jakiś nowy, ciekawy odłam teatru środka - spektakl ostry, ale z zachowaniem granic, bez bałamutnego naciągania na ich przekroczenie, bez nagości, bez scen wzbudzających obrzydzenie, bez obrażania części widowni i bez taniej publicystyki. A także - bez pychy inscenizacyjnej, traktujący z powagą autorkę, umocowany w literaturze intymnej, który może doprowadzić do głębszego wewnętrznego zrozumienia. Trzymam kciuki za to, żeby „Bezmatek" wrócił na scenę w przyszłym sezonie. 

__________

20.04.2022 Nie-odchodzenie

Olga Katafiasz Teatralny.pl

To krótki spektakl, trwa niespełna pięćdziesiąt minut. Trudno jednak się od niego uwolnić – na długo po pierwszym obejrzeniu przedstawienia na Scenie pod Ratuszem pamiętałam nie tylko pojedyncze obrazy, ale też towarzyszące im emocje. Bezmatek w adaptacji Marcina Libera wybrzmiewa nieco inaczej niż książka Miry Marcinów. To bez wątpienia jedna z zalet tego kameralnego spektaklu, w którym Katarzyna Tlałka i Maja Pankiewicz tworzą sceniczny świat tak sugestywnie, że łatwo w nim odnaleźć własne doświadczenie utraty. A jednocześnie ratują przed zatraceniem się w nim, bo Bezmatek to również opowieść o sile, jaką dają nam ci, których kochamy najsilniej i najwierniej.

Bezmatek Miry Marcinów określany bywa jako „literatura funeralna”. Intymność miłosnego listu, skierowanego do przedwcześnie zmarłej matki, miesza się z niemal wykrzyczaną niezgodą na jej nieobecność. Narratorka ma trzydzieści kilka lat, gdy miała piętnaście, usłyszała od psychologa, że jest „właściwie mamą swojej mamy”. Bo mama nie była jak z te z czytanek dla grzecznych dzieci. Charakterna, nieco szalona, dużo paliła i zbyt dużo piła. Wnosiła w życie dziecka, a potem dorastającej dziewczyny wiele niepokoju. Była jednak centrum świata, jedynym punktem odniesienia. „ Jej nie ma jej nie ma jej nie ma jej nie ma jej nie ma jej nie ma jej nie ma jej nie ma jej nie ma. Powtarzam to sobie, żeby przestać czekać, zacząć żyć – choć pewnie nic takiego jak «zacząć żyć» nie istnieje. Ale pamiętam, że żyłam. Zanim umarła”.

Jak zaadaptować afabularną prozę, złożoną z fragmentów wspomnień, nieuporządkowanych myśli, jakie pojawiają się tuż po przebudzeniu czy nagle w środku dnia albo z tych uporczywych, nie dających spokoju, powracających nieustannie? Prozę, w której obrazy z dzieciństwa i młodości – równie ulotne, co sugestywne – mieszają się z tymi z „tuż przed”, z roku od postawienia diagnozy do śmierci matki? Jak zaadaptować obrazy właśnie: matki siedzącej co rano w kuchni nad szklanką kawy, tracącej na wadze niby bez powodu, bo dopiero później, za późno, okaże się, że to jeden z objawów? Jak opowiedzieć o matce – „substancji silnie uzależniającej”, która w opowieści Marcinów nie pojawia się bezpośrednio, a jedynie we wspomnieniu, boleśnie naznaczonym jej nieobecnością. Choć przecież „nasze życia: moje i mojej matki, stały się nieznośnie podobne”. Jak zaadaptować świadectwo „smutku ostatecznego”?

U Marcinów matka i córka tworzą mikrokosmos, ich relacja zdaje się po części unieważniać wszystkie inne – poza tą, jaką bohaterka buduje z własną kilkuletnią córką. Babcia i ciotki, mniej lub bardziej przypadkowi mężczyźni i lepsi lub gorsi psychoterapeuci pozostają w cieniu jak postaci drugoplanowe albo statyści. Inaczej w spektaklu Marcina Libera: obok Matki (Katarzyna Tlałka) i Córki (Maja Pankiewicz) na scenie występuje także Muzyk, któremu zmarła matka (Adam Witkowski). Dzięki temu inaczej rozkładają się napięcia między kobietami i – co najważniejsze – ich relacja zyskuje nowy kontekst. Matka i Córka, odmiennie niż u Marcinów, nie funkcjonują w oderwaniu od innych, w samowystarczającym i samonapędzającym się układzie miłości i tęsknoty. Jeśli trzecią postacią jest Muzyk, któremu zmarła matka – to istnieją inne matki, inne córki, synowie. Wprowadzeniem w sceniczny świat bohatera Liber nie tylko zuniwersalizował książkę Marcinów (matki tracą również mężczyźni; nie każda córka musi być „właściwie mamą swojej mamy”, choć ta na scenie pewnie jest; nie wszystkie relacje między rodzicami i dziećmi bywają toksyczne), ale uczynił historię o żałobie również opowieścią o sile przetrwania.

Przedstawienie Marcina Libera urzeka prostotą. Na scenie tylko kilka prostych sprzętów: lodówka (z której na początku spektaklu wychodzi Córka), deska do prasowania, taborety. Niby dom, ale dziwnie opustoszały albo porzucony w wyniku niespodziewanej, pospiesznej przeprowadzki. W tej przestrzeni rozegra się dramat – niekiedy rozdzierający, ale chwilami wywołujący nostalgiczny uśmiech. A nawet śmiech, bo jedną z głównych zalet tego przedstawienia jest brak patosu. Paradoksalnie, mówiąc o nieukojonym żalu, Maja Pankiewicz i Katarzyna Tlałka, ale również Adam Witkowski, unikają nadmiernych emocji. Bo Bezmatek Libera jest niczym „Bajka o żałobie”, jeden z mikrorozdziałów książki Marcinów, kończąca się wstrząsającym wersem: „I chociaż żyła”.

Córka Pankiewicz żyje niejako na przekór, w wiecznej niezgodzie, nieustającej rozpaczy. Ale na scenie ów stan wydaje się tak naturalny, bo aktorka nie epatuje gwałtownością w jego wyrażaniu. Wręcz przeciwnie: po prostu trwa, opowiadając o Matce, żartując z nią, zdając relację z wykonywania pośmiertnego makijażu. A Matka? Pojawia się najpierw w stroju pszczelarza, jej twarz przysłania kapelusz – taki chroniący twarz hodowcy przed rojem. U Marcinów przywoływana jedynie we wspomnieniu matka wydaje się kobietą niespełnioną, choć pozbawioną pretensji do świata, raczej podejmującą z nim nieustanną grę o wyczekiwane szczęście. Matka Tlałki, przeciwnie, emanuje nie tylko spokojem, ale też przedziwnym pogodzeniem się z losem? śmiercią? tęsknotą za tym, co się utraciło lub czego nigdy się nie osiągnęło? Kondycje postaci – Matki, Córki i Muzyka, któremu zmarła matka – nie są oczywiste, a jednocześnie nie odczuwałam potrzeby, by je dookreślać. Czy Matka przemawia do nas i do Córki z zaświatów, rajskiej pasieki, gdzie nie odczuwa już fizycznego bólu i gdzie porzuciła nadzieje na jakąkolwiek odmianę? To wydaje się nieistotne, bo ważniejsza okazuje się relacja dwóch kobiet w pozornie tylko odmiennej sytuacji. I Matka, i Córka opowiadają o śmierci tej pierwszej, obie wygłupiają się, zachęcając publiczność do wyrażania aplauzu w chwilach, gdy mówią o diagnozie, umieraniu, nakładaniu szminki na martwe usta. Albo kiedy opowiadają o reakcjach otoczenia na żałobę, którą przecież powinno się przeżyć szybko, nie wprawiając nikogo w zakłopotanie, nie absorbując zanadto swoim stanem, najlepiej – niezauważalnie.

Przedstawienie kończy się podobnie, jak się zaczęło: Córka i Matka pojawiają się w strojach pszczelarzy. Tym razem mówią o śmierci – tej domowej albo szpitalnej, naturalnej i tej „cesarskiej”. Wymiana zdań brzmi jak rozmowa młodych matek, dzielących się doświadczeniami z połogu. Dusze chorują po śmierci niczym przedwcześnie urodzone dzieci, lepiej służy im karmienie piersią. Jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało, krąg życia się domyka. Może w tym znaleźć można bodaj cień nadziei na schronienie przed rozpaczą?

 ___________________________________

13.04.2022 Co robią pszczoły, gdy umiera im matka?
Wiktoria Tabak, członkini 28. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej ETEATR


„Mam problem, wypryskują mi z ula pszczoły przy mrozie minus osiemnaście. W tej rodzinie zauważyłem symptomy bezmateczności” – mówi matka (Katarzyna Tlałka) do córki (Maja Pankiewicz). Obie ubrane są w stroje profesjonalnych pszczelarzy. Tytułowy Bezmatek to termin określający pszczelą rodzinę pozbawioną królowej. Stan ten charakteryzuje się nerwowością, zagubieniem i chaosem. Dość szybko doprowadza zresztą do całkowitej zagłady mieszkańców ula.
Marcin Liber przeniósł na deski krakowskiego Teatru Ludowego (a właściwie należałoby napisać, że na duszną i klaustrofobiczną Scenę Pod Ratuszem, bo fakt ten nie pozostaje bez wpływu na odbiór przedstawienia) przejmujący debiut literacki Miry Marcinów. Ponad dwieście stron książki przerobił na kameralny czterdziestominutowy spektakl, w którym udało mu się zbalansować napięcie między cierpieniem a czarnym humorem, miłością a toksycznością, śmiercią a pragnieniem życia i wreszcie między trwającą żałobą a często nieudolnymi próbami organizowania swojej codzienności na nowo.

KAŚ: Klub Anonimowych Śmiertelników

Co można zrobić, by przestać w kółko rozmyślać o śmierci? Na przykład zapisać się do Klubu Anonimowych Śmiertelników. I tak w jednej ze scen Pankiewicz i Tlałka, już w zwykłych ubraniach, zapraszają publiczność do zabawy w reakcje, ale żeby nie było wątpliwości czy odpowiadać na ich wyznania aplauzem, czy buczeniem to Adam Witkowski (połowa duetu Nagrobki, odpowiedzialny w Bezmatku za muzykę na żywo) unosi w górę transzę z odpowiednim napisem. Dla przykładu: „Córeczko, a wiesz, dlaczego nie ma książek o kobietach w moim wieku w całej tej wielkiej literaturze?” – pyta matka, na co córka odpowiada: „Bo w czasach, gdy ją tworzono, kobiety w twoim wieku dawno już nie żyły, mamo”. Aplauz.

Dialogowanie między skrajnymi stanami, dynamiczne przeskakiwanie od intymnych zwierzeń do groteskowego humoru – to dominujące strategie w krakowskim przedstawieniu. Mocne afektywnie fragmenty (pobyt w szpitalu, diagnoza) kontrowane są tu tymi bardziej przyziemnymi (prasowanie ubrania do trumny) albo wstydliwymi (a więc takimi, o których nie wypada mówić publicznie). I dlatego właśnie matka i córka – rewelacyjnie zagrane przez Tlałkę i Pankiewicz – są postaciami tak bardzo autentycznymi, mięsistymi i wielowymiarowymi. Obie popełniają błędy, obie się czegoś wstydzą i obie bywają sobą zażenowane, ale nie o moralne oceny bądź sądy tu chodzi, bo obok umierania zawsze jest też przecież jakieś życie.

Ziejąca pustka

Rzeczy, które trzeba robić z umierającą na raka matką? Spędzać razem dużo czasu, wybaczyć, przeprosić, ale przede wszystkim nie udawać, że matka nie umiera. Rozmawiać, dużo rozmawiać, także o śmierci. Bo matka nie odchodzi, matka umiera – jak wyraźnie zaznacza w swojej książce Mira Marcinów, podejmując także namysł nad językiem, za pomocą którego opowiadamy o śmierci bliskiej osoby.
Bezmatek nie jest jednak kolejną irytująco terapeutyczną opowieścią podtrzymującą popularne przekonanie, że to, co nas nie zabije, to nas wzmocni. Marcinów – a za nią Liber – nie traktuje rozpadu jako elementu koniecznego na drodze do rozwoju, raczej opowiada o pustce, z którą uczymy się jakoś żyć, ale która, co pewien czas i tak na nowo się uaktywnia: pochłania, zasysa, obezwładnia. Śmierć matki nie wzmacnia córki, lecz coś w niej nieodwracalnie niszczy.

Przeniesienie na scenę prozy przepełnionej tak silnym ładunkiem emocjonalnym to trudne zadanie. Łatwo osunąć się w ckliwą formę albo wprost przeciwnie – w cyniczną. Na szczęście twórcom i twórczyniom krakowskiego Bezmatka udało się znaleźć trzecią drogę i stworzyć szczery oraz bezpretensjonalny spektakl ze świetnymi kreacjami aktorskimi.

____________

22.12.2021 Córka i matka

Justyna Landorf, Miesięcznik Teatr 12/2021

Nowy spektakl Marcina Libera to historia żałoby i straty, ale także opowieść o nieustannym przekraczaniu ról, o spotkaniu matki i córki gdzieś pomiędzy wyznaczonymi przez społeczeństwo schematami.

Jest czymś przykrym, że nie mogliśmy znać swoich rodziców w ich najlepszym czasie. Kiedy byli młodzi, urodziwi, beztroscy i zabawni, a cały świat należał do nich. Kiedy byli nieśmiertelni. Poznajemy ich dopiero wtedy, kiedy troszczą się o byt, wychowują dzieci, kiedy zbrzydli, spokornieli (a może wydorośleli). I zaczęli umierać.

Spektakl Marcina Libera Bezmatek na podstawie książki Miry Marcinów pod tym samym tytułem odsłania szczególną relację dziecka i rodzica, a dokładniej córki i matki, w chwili, kiedy dokonuje się to, co nieuchronne. Krótka, afabularna powieść opowiada kolejno o dzieciństwie narratorki, jej dorastaniu, chorobie i śmierci matki. Pisarka posługuje się w niej różnorodnymi środkami stylistycznymi i eksperymentuje z formą literacką: są rodzinne anegdoty, wymyślone bajki, fragmenty piosenek, cytaty z forów internetowych. Krótkie, intensywne rozdziały zamykają się niekiedy w jednym zdaniu. Puste strony sprawiają przygnębiające wrażenie, dodatkowo podkreślając poniesioną stratę – brak rodzica. A przecież taka pustka jest właściwie niedopuszczalna. Zgodnie z poradą matki dotyczącą techniki malarskiej obraz nie może mieć białych plam, prześwitów, nie jest wtedy prawdziwy. Jaki zatem obraz matki otrzymujemy? Niejednoznaczny, wywołujący ambiwalentne uczucia, konfrontujący nas z figurą matki, z wyobrażeniami na temat tego, jak dobra matka powinna się zachowywać, czego nie powinna robić. Matka Marcinów nie stroni od używek, od mężczyzn, często zmienia pracę i miejsca zamieszkania, to matka zaborcza, infantylna, irytująca. Ale też niezależna, spontaniczna, atrakcyjna; matka, z którą można się rzucić w wir zabawy, porozmawiać o książkach i partnerach, uważna słuchaczka, ciepła i kochająca. Ten spektakl mógłby być monodramem. W końcu w książce matka właściwie nie mówi własnymi słowami, dialogi są szczątkowe, wszystko znamy z relacji córki, matka jest niejako „opowiadana”, staje się kreacją autorki, obrazem niepełnym, choć niezwykle intensywnym.

Marcin Liber nie pierwszy raz mierzy się z tematem śmierci, począwszy od debiutanckiej Autofobii, po niedawną i nagradzaną Krótką rozmowę ze Śmiercią. W tym ostatnim spektaklu istotną funkcję pełniła muzyka zespołu Nagrobki, którego członek (połowa składu muzycznego), Adam Witkowski, został ponownie zaproszony przez reżysera do współpracy. Jego udział w krakowskim przedstawieniu nie ogranicza się do skomponowania i wykonywania na żywo muzyki, bowiem Witkowski gra tu pełnoprawną rolę, towarzysząc aktorkom od samego początku. Jest kimś w rodzaju wodzireja, kierownika programu rozrywkowego sterującego widownią: za pomocą tablic z odręcznym napisem „wymusza” aplauz bądź dezaprobatę (w postaci buczenia); to do niego w pewnym momencie zwraca się matka (Katarzyna Tlałka), nazywając zdrobniałym, prawdziwym imieniem. Jego udział stanowi rodzaj kontrapunktu: muzyk z jednej strony uosabia kolejnego ojczyma, partnera matki, z drugiej strony uzmysławia nam, jak mężczyzna w tej konkretnej relacji jest nieistotny. Bo psychoanalityczna teoria, według której figura nieobecnego ojca „znaczy tym więcej, im rzadziej pojawia się w opowiadanej historii”, w tym wypadku się po prostu nie sprawdza. Mamy bowiem do czynienia z niebywałym związkiem dwóch kobiet, które nie potrzebują nikogo innego oprócz siebie. Są samowystarczalne, łączą je nierozerwalne, symbiotyczne więzi, a ich relacja przybiera zmysłowy, czy wręcz erotyczny charakter (by znowu odwołać się do psychoanalizy: obecności Tanatosa towarzyszy Eros).

Reżyser i autor scenariusza zerwał z chronologiczną narracją Marcinów, mieszając wybrane fragmenty książki i rozpoczynając spektakl od ostatniego słowa wypowiedzianego przez matkę, a odnoszącego się do odwiecznego dylematu: „Co było pierwsze, jajko czy kura?”. Na malutkiej scenie Teatru Ludowego, znajdującej się w krakowskim Ratuszu, widzimy siedzącą z boku dziewczynę (Maja Pankiewicz) w półotwartej, pustej lodówce. Jest jeszcze sterta ubrań, a także stary telewizor, deska do prasowania, żelazko, paprotki, dwa taborety, mikrofon oraz duży ekran, na którym zobaczymy filmiki, stylizowane na amatorskie zapisy najważniejszych wydarzeń z życia rodziny. Za chwilę dziewczyna zniknie i pojawi się wraz z matką w strojach pszczelarskich, aby za pomocą dymiarek uspokoić rozdrażnione pszczoły. Trudno tutaj nie wspomnieć o genezie tytułu, który nie jest neologizmem autorki, ale fachowym terminem bartniczym oznaczającym stan ula po utracie królowej matki. Jej śmierć destabilizuje pszczoły – i jeśli nie znajdzie się zastępczyni, ul skazany jest na wymarcie. Nieobecność matki pszczelej można poznać po dźwięku wydobywającym się z ula. Krakowscy widzowie niedawno mieli okazję zapoznać się z innym spektaklem, którego tytuł również zaczerpnięto z pszczelarskiej terminologii – z Zimowlą na podstawie powieści Dominiki Słowik. Tamta sytuacja nawiązywała do stanu przejściowego, tu mamy do czynienia z czymś definitywnym.

Matka umarła, a nie odeszła, jak podkreśla córka. Matki odchodzą od synów, od autorów, od Różewicza, ale nie od córek. Żałoba zdaje się nie mieć końca. Ale czy w ogóle można mówić o końcu żałoby po śmierci najbliższej osoby? I przede wszystkim jak o niej mówić i jak się w niej i wobec niej zachowywać? Czy otwarte opowiadanie o stracie jest rodzajem ekshibicjonizmu, jakimś przekroczeniem? Czy we współczesnych czasach zbiór akceptowalnych zachowań, rodzaj savoir-vivre’u żałobnika ciągle obowiązuje? Główna bohaterka nie godzi się na żadne narzucanie powinności, na wskazywanie tego, co wypada, a czego nie wypada robić. Jej stosunek do matki jest zachłanny, wręcz zawłaszczający w swoim egoizmie, w przeżywaniu żałoby, jak gdyby tylko ona miała do niej prawo. Inni nie istnieją, nic nie znaczą.

Spektakl Libera jest inną opowieścią niż Bezmatek Marcinów. To oczywiście historia żałoby, straty, niemożności pogodzenia się ze śmiercią, swoista pieśń miłosna, hołd złożony matce przez córkę. Ale i opowieść o nieustannym przekraczaniu ról oraz o spotkaniu się dwóch kobiet gdzieś pomiędzy. Kiedy niedorosłe dziecko zostaje opiekunem, rodzicem własnej matki lub ojca, jest to niewłaściwe, kiedy staje się nim później, w przypadku choroby lub starości, uznajemy to za pożądane. Najbliżsi sobie ludzie nie potrafią spojrzeć na siebie jak na partnerów, zawsze jesteśmy dziećmi naszych rodziców, i na odwrót, dopóki role się nie zamienią.

Córka-Maja to zarazem dziewczynka, której matka-Kasia śpiewa kołysanki, jak i dorosła kobieta pielęgnującą, niczym małe dziecko, śmiertelnie chorą matkę. Katarzyna ma władzę nad Mają, co najlepiej pokazuje scena, w której córka siada na kolanach matki, a ta, choć robi to delikatnie i na wpół żartobliwie, chwyta ją za ramiona i steruje niczym marionetką. Po śmierci matki sytuacja odwraca się – to córka przejmuje kontrolę, kreując, stwarzając matkę na nowo poprzez swoją opowieść. Pomiędzy tą grą, wymianą ról jest przestrzeń, w której obie bohaterki pozbywają się przypisanych im społecznie funkcji. Przestrzeń zgrywy, wygłupu, infantylnej zabawy. Wybuchając co chwilę śmiechem, z dezodorantami udającymi mikrofon, aktorki odgrywają telewizyjny show, oddają się dzikiemu i terapeutycznemu tańcowi, a zarazem żartują ze śmierci. Bo oczywiście tę śmierć należy odegnać, rzucając bon motami i pozornie bagatelizując jej znaczenie. Tym mocniej wybrzmiewają momenty, kiedy artystki wychodzą z ról rozchichotanych przyjaciółek. Groza sytuacji uderza w nas z pełną mocą. Maja Pankiewicz ze łzami w oczach nagle zaczyna dusić się i skarżyć na ból w piersiach w dojmującym poczuciu krzywdy opuszczonego dziecka. Piękna i niepokorna Katarzyna Tlałka w końcu się poddaje, wchodząc z rezygnacją do lodówki, której drzwi będzie musiała zatrzasnąć jej córka. Śmierć nie zniknęła.

Z tekstu Marcinów usunięto niektóre konteksty, uniwersalizując w ten sposób doświadczenie bohaterki zmagającej się ze stratą matki. Nie ma Krakowa, z którym wiąże się wiele historii opowiedzianych w książce. Nie ma też biedy, która towarzyszyła autorce w czasach dzieciństwa, przypadającego na lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku. Historyczne realia zostały jednak zasygnalizowane czy to w muzyce nawiązującej stylem do tandetnych popowych „hitów” nagrywanych na syntezatorze Yamaha, czy też w zapisanych na kasetach VHS filmach wideo. Na zacinającym się i „śnieżącym” ekranie widzimy różne obrazy z życia córki i matki. Najlepiej byłoby zapamiętać ten, w którym szczęśliwe bohaterki tańczą, być może w rytm ich ulubionej piosenki:

 

Matka noce całe, musi tańczyć, pić,

bo ma dziecko małe, ma dla kogo żyć.

------------------

Sławomir Szczurek z Nowej Siły Krytycznej Krew wyciekła z żył
Portal E-TEATR

Doświadczenie śmierci rodzica, które od młodych lat w sobie posiadam, jest najgorszym, co mnie spotkało i każdego dnia spotyka na nowo. Z chwilą utraty ojca bądź matki nic już nie będzie takie samo. Ona naznaczy wszystkie inne. Nawet te, które dopiero przed nami. Odciśnie piętno począwszy od prostych, codziennych spraw aż po te najważniejsze. Nawet pszczoły ostentacyjnie potrafią demonstrować objawy bezmateczności poprzez buczenie po ściankach ula. Bo „bezmatek” to pszczela rodzina, która została pozbawiona matki. Co prowadzić może do jednego – ul skazany zostaje na wymarcie.

W tej zgrabnej metaforze zawiera się clue opowiadania Miry Marcinów wystawionego na Scenie pod Ratuszem przez Marcina Libera. Czy jest zatem szansa, żeby rodzina przeżyła? Dwie wspaniałe aktorki – Katarzyna Tlałka i Maja Pankiewicz – wypełniają bezgranicznym uczuciem mikroskopijnych rozmiarów scenę Teatru Ludowego bez reszty. Uczuciem niewolnym od gorszych chwil, wspólnego śmiechu, wzajemnego podziwu, jak i od codziennych problemów napotykanych na linii matka-córka.

Uczuciem jak każde, ale nie jak każde potrafiącym być zastąpione. Tej specyficznej relacji, będącej mieszanką biologiczno-fizjologicznych powiązań, prawnych zależności, hierarchicznego układu, a często przyjacielskich uczuć, niepodobna zastąpić niczym. Żadna inna relacja, w którą w życiu wchodzimy, nie jest i nie będzie taka jak z matką. Matka jest przecież niemalże boską figurą w naszym społeczeństwie i kulturze. Matka to początek wszystkiego. Słodka i gorzka zarazem, źródło szczęścia i cierpień, gotowości do nieustannego niesienia pomocy, ale także stawianych wymagań i niekończących się z wiekiem dojrzewania wysokich oczekiwań.

Przeogromną siłą tego spektaklu jest aktorski duet. Tlałce i Pankiewicz udaje się zupełnie bez heroicznego wysiłku i fałszywych ruchów stworzyć prawdziwie czułą relację matki i córki. Nieprzerysowaną, niewyidealizowaną, nieikoniczną. To ich własna relacja, na ich własnych zasadach. Historie mieszają się, przeplatają, widzimy urywki z ich życia, stajemy się świadkami ich wspomnień. Jak ewaluowała ta relacja od znanych zapewne wszystkim słów matki: „kogo ja wychowałam?”, „czas do szkoły, „nikt cię na siłę w domu nie trzyma”, aż po wzruszająco wypowiedziane przez Pankiewicz: „szaleje za tobą mamo”.

Ta rodzicielska miłość i miłość dziecka do rodzica jawi się jako prawdziwe szaleństwo. To piękne studium o zmieniających się z upływem czasu rolach, jakie przyjmujemy w relacji z rodzicami. Przechodzenie pomiędzy tymi rolami ukazane jest wspaniale. Już dawno w teatrze nie widziałem aktorów tak bardzo grających ze sobą i do siebie. Na sobie wzajemnie skupionych i pozostających przez cały czas w ścisłym fizycznym, wzrokowym i mentalnym kontakcie. 

„Bezmatek” to bajka o żałobie, w której śmierć – pozornie czająca się za siedmioma grobami i za siedmioma żalami – najbardziej i najbliżej odczuwalna jest właśnie w przypadku utraty rodzica. Reakcje na śmierć bywają różne. Apatia, uzależnienie od leków, uzależnienie od przypadkowego seksu, który staje się najlepszą ripostą na śmierć. Odejście rodzica nie przynosi żadnej ulgi, nie staje się siłą napędową do niczego. Wręcz przeciwnie. Rozpoczyna korowód głupich rzeczy. Nasza bohaterka wspomina „uwiodłam dziewiętnastolatka, piłam, brałam, manipulowałam”. Rodzice wydają nam się wieczni, nieśmiertelni jak superbohaterowie z komiksów, bajek i filmów. Gdy śmierć przychodzi, pozostawione dziecko odczuwa ból tak, jakby samo umarło, tylko jeszcze trochę mocniej. Pojawiają się fizyczne symptomy zatykania, próby łapania powietrza, brak oddechu. To jak długi żałobny zawał. Okazuje się, że jedynym co można zrobić wtedy dla rodzica, to wyprasowanie ołówkowej spódnicy, w której matka zostanie pochowana: „Prasowałam i płakałam, nie mogłam wyprasować zagnieceń”. Jeżeli ktoś myśli, że takie sytuacje nie mają miejsca już w cztery godziny po śmierci – to jest w dużym błędzie! 

Ten spektakl jest ze wszech stron boleśnie prawdziwy. W czterdzieści pięć minut przechodzi przez wszystkie etapy doznanej straty. Łącznie z chęcią zapomnienia choć na chwilę o tym, co się stało, uwolnienia od tej jednej bolesnej myśli. Świetnie ukazane to jest w scenie chowania matki wraz z jej ubraniami do lodówki i dociskania drzwi plecami. Niestety. W głowie mamy setki myśli, w uszach wciąż słyszymy słowa rodzica i to odwiecznie pojawiające się pytanie: „Gdzie ty teraz jesteś? Dokąd poszłaś?”. 

Spektakl Libera świetnie balansuje na granicy powagi i śmiechu. Rozpaczy sytuacji a zarazem jej absurdu. Dzieją się wtedy rzeczy, w których w jednej chwili płacze się rzewnymi łzami a tuż po niej śmieje do rozpuku. Tak wygląda rzeczywistość już w chwilę po śmierci rodzica. Forma, którą wybrał reżyser – zmienna, lekka – daje szansę na ucieczkę choć na chwilę od kalibru zdarzeń. Wpuszczone powietrze w postaci muzyki, operowania formą teleturnieju, talk-showu z podpowiadaniem, kiedy widownia powinna zdobyć się na „aplauz” lub wydać z siebie słynne „buu”, rekompensuje chwile bezdechu, które nam towarzyszą. Opis robienia pośmiertnego makijażu matki przed przyjazdem pracowników domu pogrzebowego przybiera formę tutorialu w mediach społecznościowych skierowanego do followersów. 

„Problem” przedstawienia na teatralnych deskach opowiadania Marcinów jest jeden. Na doświadczenie śmierci nie da się patrzeć z boku, z pozycji widza. Nie sposób się na nie przygotować, nie da się o tym opowiedzieć tak, by dotknęło i spowodowało tę utratę tchu, tak świetnie ukazaną przez Pankiewicz. By zrozumieć fakty, obrazy i subtelności wypracowane przez twórców – niestety samemu trzeba to przeżyć. 

Aktorkom towarzyszy z muzyką na żywo Adam Witkowski. W jednej z wykonywanych piosenek śpiewa: „każda wspólna krótka chwila, każdy twój najmniejszy gest, wszystko to mam przed oczyma, chociaż już dawno tutaj nie ma cię”. Obraz zmarłego rodzica powraca jak flashback, a on sam, powtarzając za autorką opowiadania, jest trudny: „Matki umarłe są trudne. Te martwe nie chcą stać się ani trochę łatwiejsze”. Spektakl ustawia na nowo, po raz kolejny, myślenie o relacji z rodzicem. Jest przestrogą a zarazem wybawieniem. Ojciec i matka pozostaną z nami na zawsze. 

------------------

Maja Baczyńska Gdy brakuje matki w domu
Portal PRESTO 24.10.2021

„Bezmatek” w reżyserii Marcina Libera to adaptacja szczególna, poruszająca, głęboka. Opowieść o córce oswajającej traumę po stracie matki zostaje opowiedziana przejmująco, a przy tym niebanalnie, podobnie jak i ma to miejsce w literackim pierwowzorze Miry Marcinów.
Na książkę Marcinów spadł deszcz nominacji i nagród, co nie dziwi – jest dowcipna, inteligentna, lapidarna w formie, a przy tym poruszająca i świadcząca o ogromnej wrażliwości autorki. Marcinów operuje w swojej prozie poetyckimi, ale zarazem mocnymi i osadzonymi w polskiej rzeczywistości okresu transformacji obrazami. „Bezmatek” to przy tym termin zaczerpnięty z terminologii pszczelarskiej, który odnosi się do ula pozbawionego królowej-matki. Jak sama autorka przyznaje, po śmierci swojej matki czytała fora bartników i odnalazła na nich pomysł na tytuł swojej książki.

Książka i sztuka zasadniczo różnią się od siebie w swojej konstrukcji. Spektakl rozgrywa się w dwóch przestrzeniach – scenicznej oraz filmowej, dzięki nakręconemu przez reżysera teledyskowi, którego akcja dzieje się w opuszczonym domu i odnosi się do poruszanych w tekście wydarzeń; wyświetlany za plecami bohaterów klip stanowi zarazem element scenografii. Ponadto o ile w warstwie literackiej odczytujemy wyłącznie wspomnienia córki o matce, o tyle na scenie widzimy już dwie bohaterki, flashbacki z ich przeszłości, może nawet sny o wspólnym życiu po śmierci. Nie było to łatwe zadanie, mimo że (związane na co dzień z Teatrem Ludowym w Krakowie) aktorki grały już ze sobą wcześniej w „Solaris” w reżyserii Marcina Wierzchowskiego. Trudność stanowiło zbudowanie postaci matki, która w książce nie wypowiada ani słowa, zwłaszcza że okres przygotowań do spektaklu (pierwotnie wystawianego na 25. Konfrontacjach Teatralnych w Lublinie) był krótki. Jednak dzięki bardzo przekonującej grze aktorskiej i nieprawdopodobnemu autentyzmowi Mai Pankiewicz w roli córki, na której – jak podkreślała podczas spotkania z twórcami po spektaklu Katarzyna Tlałka – można było się dramaturgicznie „oprzeć”, wszystko udało się znakomicie.

Spektakl nie jest więc wiernym odtworzeniem książki, choć obszernie z niej czerpie i zachowuje jej klimat. Nastrój literackiego pierwowzoru oddaje też muzyka Adama Witkowskiego (notabene artysta współtworzy duet Nagrobki), który w swojej pracy inspirował się brzmieniem zespołów z lat 80. i 90., a sam potraktował temat bardzo osobiście. Na scenie pełni momentami funkcję trzeciego aktora, co z początku może zaskakiwać, ale później pomaga złapać dystans do przytłaczających emocji, których doświadcza córka po stracie matki. Pomaga w tym zresztą i spotkanie z twórcami po spektaklu… bo „Bezmatek” dotyka do głębi i każdego – koniec końców każdy doświadczył czy doświadczy kiedyś straty bliskiej osoby. Sceniczny „Bezmatek” podejmuje zatem znany wątek dziecka opłakującego stratę rodzica, lecz – podobnie jak i książka – w sposób zupełnie wyjątkowy i nowatorski. Relacja bohaterek jest tu skomplikowana i pełna trudnych emocji – córka matkuje w niej samotnej matce plastyczce z problemem alkoholowym. Mimo to nie tracimy z oczu piękna i ciepła tej więzi, nawet gdy pozostaje ona jedynie we wspomnieniach, nawet gdy to wspomnienia momentami tak bolesne.

------------------

Paulina Zięciak "Za siedmioma grobami"
Dziennik Teatralny Kraków 6 lipca 2021

Bezmatek to ul pozbawiony matki. Matki, która gwarantuje harmonię i stabilizację w rodzinie. Matki, bez której pszczoły zaczynają być niespokojnie, a ich grupa się osłabia. Bez której zaczynają być bezczynne, nieaktywne, nie produkują miodu.
Takie informacje na forum pszczelarskim znalazła Mira Marcinów, poszukując odpowiedzi na pytanie o to, co zrobić, gdy zabraknie matki. Marcinów miała jednak na myśli nie matkę pszczelą, a swoją matkę. Matkę, która odeszła. Nie – matkę, która zmarła. Wiosną – wtedy gdy najczęściej umierają pszczele matki.

„Matka nie odchodzi. Nie od córek. Może od synów matki odchodzą? Od autorów? Od Różewicza matka odchodzi. Ode mnie nie odeszła. Tylko umarła mi." – pisze.
Na skutek tego tragicznego doświadczenia spod ręki Marcinów wyszła powieść o tym dość zagadkowym dla laików tytule – „Bezmatek". Jednak nie do końca jest to powieść. „Bezmatek" to list, wspomnienie, wyznanie... Być może próba rozliczenia, próba uporządkowania myśli, próba zebrania tego, co pozostało w ulotnej pamięci. Za ten debiut prozatorski, bo Marcinów jest filozofką i doktorką psychologii oraz autorką rozległej publikacji naukowej „Historia polskiego szaleństwa", otrzymała Paszport Polityki w kategorii Literatura.

Marcinów snuje swoją opowieść, zaczynając od lat dzieciństwa i pisząc z perspektywy małej dziewczynki, a kończąc na śmierci matki, już z perspektywy dorosłej kobiety. Również matki. Książka nie jest spójna pod względem formalnym – jest raczej wycinkami z życia, wyrywkami wspomnień, krótkimi zwierzeniami, zbiorem scenek. Pierwszoosobowa narracja pozostaje niezwykle poruszająca, świat widziany oczami dziecka – autentyczny i szczery, a relacja matka-córka prawdziwa i wzruszająca. Całość – niezwykle intymna. Aż trudno uwierzyć, że tak wiele treści może znaleźć się w tak niewielkim wydaniu.

Tę kameralną prozę zdecydował się na deski Teatru Ludowego przenieść Marcin Liber – wywodzący się z poznańskiego środowiska teatralnego reżyser i scenograf. Na niewielkiej Scenie pod Ratuszem stanęły dwie aktorki – Katarzyna Tlałka i Maja Pankiewicz, które już kiedyś miały okazję zaprezentować na scenie intymną relację matka-córka w „Solaris" Marcina Wierzchowskiego na podstawie powieści Stanisława Lema.

Liber postanowił użyć w spektaklu mocnych kontrastów. Z zabawnych, dynamicznych scen, niczym z telewizyjnego show, sprawnie przeskakuje do przygnębiających, gorzkich wyznań. Choć aktorki wyśmiewają śmierć, ale nie kpiąc z niej, to pod przykrywką śmiechu skrywają łzy. Ich relacja jest prawdziwa i wiarygodna. Pankiewicz fenomenalnie pokazuje, jak wygląda tęsknota za drugim człowiekiem, Tlałka – jak dać takiej osobie pocieszenie. Zapewne każdy z widzów mógł odnaleźć w ich doświadczeniach, a właściwie w doświadczeniach Miry Marcinów, choć część własnych przeżyć.

Ważnym elementem spektaklu jest muzyka – grana na żywo przez Adama Witkowskiego. Doskonałe piosenki są wspaniałą zabawą słowem, z resztą na miarę tej, którą Marcinów operowała w swojej książce. Muzyk nie jest jednak „dodatkiem" i oprawą do przedstawienia, ale jego pełnoprawnym uczestnikiem. Nie pozostaje niezauważony przez aktorki, a wręcz przeciwnie – obie bezpośrednio się do niego zwracają. Podobnie sprawdza się mówienie Pankiewicz do Tlałki per Kaśka. To podnosi autentyczność tej historii i ich relacji.

Scenografia jest dość uboga i to bardzo dobrze zdaje egzamin. Prawie pusta lodówka, sterta ubrań, deska do prasowania, dwa krzesła... Dom. W „Bezmatku" jednak najważniejsze są słowa i gesty bohaterek. Całość jest niezwykle piękna. I niezwykle smutna. Jedyną wadą spektaklu jest to, że trwa tak krótko.

„Dawno, dawno temu za siedmioma grobami, za siedmioma latami, za siedmioma żalami
Żyła sobie dziewczyna bez matki i bez paznokci, czyli księżniczka Disneya,
I chociaż w żałobie żyła, okropnie była szczęśliwa.
I chociaż sieroco żyła, okropnie była.
I chociaż bez matek żyła, okropnie.
I chociaż żyła okropnie.
I chociaż żyła".

Spektakl został wyprodukowany w ramach Festiwalu Konfrontacje Teatralne w Lublinie.

------------------------------------

Nagrody i wyróżnienia

Nagroda im. Jana Świderskiego, ufundowana przez Zarząd Sekcji Teatrów Dramatycznych Związku Artystów Scen Polskich dla  Mai Pankiewicz i Katarzyny Tlałki za role w spektaklu „Bezmatek” autorstwa Miry Marcinów w reżyserii Marcina Libera.

Twórcy

Na podstawie książki Miry Marcinów „Bezmatek”, Wydawnictwo Czarne
Reżyseria i adaptacja: Marcin Liber 
Muzyka: Adam Witkowski

Obsada

  • - : Maja Pankiewicz/ gościnnie
  • - : KATARZYNA TLAŁKA
  • chór i muzyka na żywo: Adam Witkowski / gościnnie